Wydrukuj tę stronę
wtorek, 01 listopada 2011 15:42

[11] W Borszczowie- mieście herbu Wazów - cz.1

Napisane przez Mieczysław Walków

Borszczó miastem schronienia
Pobyt w Borszczowie był bardzo bogaty w wydarzenia. Jak wspomniałem przyjęła nas pani Bordowicz.
Rodzina Bordowiczów przed wojną należała do śmietanki towarzyskiej. Byli zamożni i bardzo szanowani. Nie wynosili się ponad innych, a starsza pani należała do osób łagodnych i hojnych, rozumiejących ludzką biedę. O tym, że nie odmówiła nigdy wsparcia innym wiedziano powszechnie.

Pani Bordowicz już wcześniej ogłosiła, że potrzebujący pomocy mogą jej szukać u niej. Od czasu powszechnej mobilizacji mieszkały w wielkiej willi tylko we dwie. W dolnej części domu mieszkała służąca, kobieta nie zamężna, szorstka, ale serdeczna. 

Mąż pani Bordowicz zmarł, a syn został powołany do wojska i poszedł na front. Nie znam dokładnie losów tego młodego adwokata. Wiem jedynie, że jego matka miała wielką nadzieję, że syn powróci.
Dom Bordowiczów szybko napełnił się ludźmi. Dzieci tylko na początku były wystraszone i zachowywały się cicho. Z każdym dniem było ich pełno wszędzie, a szczególnie w kuchni, w gabinecie pełnym książek i obszernym holu. W gabinecie zamieszkała rodzina Kwiczaków i samotny pan, czytający rozprawy filozoficzne. Później, po latach dowiedziałem się, że był to osadnik, legionista, podobno Rusin, odznaczony krzyżem Virtuti Militari za zasługi w wojnie z Bolszewikami w 1920 roku. Nosił zmienione nazwisko. Ukrywał się przed Rosjanami i być może Niemcami, ale tego nie wiem. Jego żonę wywieźli na Sybir Sowieci na początku 1940 roku. Przychodziłem do gabinetu, aby grać w karty z moją ciocią Franciszką Kwiczak z domu Czarnecką.
Z tym czytającym rozprawy człowiekiem nie rozmawiałem. Nie nawiązywał kontaktów, nie odzywał się i nie budził  mojego zaufania. Przynajmniej ja to tak odbierałem.
W momencie, kiedy myśmy do willi trafili, wolne pokoje były już zajęte przez inne rodziny, proszący o pomoc. Nam i jeszcze dwóm rodzinom, pozostała wielka kuchnia. Niestety nie na długo. Zjawili się inni, którzy także potrzebowali pomocy i schronienia. I wszystkich upychano w każdą lukę.
Nam, do tej ogromnej kuchni wprowadzono tyle osób, że nie sposób było przechodzić w czasie snu. Wszędzie leżały sienniki, na których spało nawet po kilka osób.
W kuchni było najwięcej dzieci. Były też i chore. Płakały w nocy i nie dawały spokojnie spać. Starsza pani widząc, co się dzieje odstąpiła swoją sypialnię. Przeniosła się do najmniejszego pokoiku, który dotychczas był nie zaludniony. Wiem, bo już wcześniej tam zaglądałem. Później pomagałem do tego pokoiku przenosić drobiazgi z sypialni pani Bordowicz. Właścicielka domu swoja sypialnię oddała dzieciom chorym i ich mamom. W tym pokoju urodziła się moja siostra Bogumiła (24.02.1944 r). Tata nie ustawał w poszukiwaniu nowego lokum, ale to nie było łatwe. Do miasta uciekali wszyscy z okolicznych wiosek, których nie zamordowali banderowcy.
W willi Pani Bordowicz mieszkaliśmy przez ponad miesiąc. A może trochę dłużej? W tym czasie zdarzyło się wiele. Najpierw był ten nocny napad nieznanych ludzi. Później obok willi przejeżdżał na zachód nieprzerwany strumień pojazdów niemieckich z wojskiem i rannymi. Niektóre ciągniki wiozły rozbity sprzęt wojskowy. Ten ponury orszak jechał przez kilka dni. Nie mogłem przejść przez ulicę, aby pójść na lekcje języka niemieckiego. Udzielała mi go panna Krowicka. Córka tej pani, która nie chciała nas przyjąć do swojego domu, bo bała się, że ściągniemy za sobą banderowców.
Pewnej nocy obok naszej willi zatrzymał się czołg. Myśleliśmy, że to niemiecki, bo przed kilkoma minutami, po tej samej drodze jechali Niemcy. Czołg był jednak radziecki. Od wystrzału z armaty wyleciały szyby w wielu oknach budynku i trzeba było szklić okna. Mieliśmy nadzieję, że zaraz wejdą Rosjanie. Rano stwierdziliśmy, że policja niemiecka i wszelka administracja umknęli z miasta. Trwało to bardzo krótko i  chyba tego samego dnia znowu miasto było opanowane przez wojsko niemieckie.
Stojąc na schodach łączących ogromny taras z ogrodem zobaczyłem jak trzy niemieckie samoloty goniły samolot sowiecki. Widocznie piloci niemieccy chcieli zmusić pilota samolotu  typu "Jak" do lądowania. Nie strzelali. On im się wymykał jak zając psom gończym. Wyglądało to zabawnie i jednocześnie bardzo groźnie. Widać było, że pilot radziecki chciał im koniecznie umknąć. Nagle obniżył lot tak nisko, iż myślałem, że zahaczy o dachy. Niemcy byli pewni, że już go mają. On tymczasem rzucił coś, co nagle wybuchło przed samym nosem ścigających. Niemcy nagle poderwali maszyny w górę. Rosjanina widziałem jak gnał w zupełnie przeciwnym kierunku.
Byłem zafascynowany walką tak mocno, że nie zwróciłem uwagi na Teklę - służącą.  O mały włos, a byłbym wylał obiad, który niosła na górę dla swojej pani. Tekla mnie wyjątkowo troszeczkę lubiła. Pomagałem jej nosić drewno do kuchni.  Mieszkała w suterynie, która od ogrodu była parterem. Tekla wrzasnęła, a ja mało nie spadłem z wysokich schodów. W ostatniej chwili chwyciłem za poręcz.
Tekla później mi wypominała, że mogłem się zabić, albo połamać, a ona miałaby mnie na sumieniu. Od tego czasu byliśmy nawet przyjaciółmi. Inne dzieci uderzała miotłą lub ścierką. Były dla niej istnym utrapieniem.

Spirytus jak złoto.
Pewnego dnia do miasta przybyli Węgrzy. Nazywaliśmy ich Madziarami.
Willa Bordowiczów graniczyła z parkiem, w którym stał dworek właściciela gorzelni. Nie wiem kim był właściciel gorzelni.(Dopiero teraz powiedział mi Zbyszek Kamizelich, że park, dworek i gorzelnia były własnością kupca Feldschuga).  Myślę, że gorzelnia pracowała przez cały czas okupacji. Być może z pewnymi przerwami, ale dokładnie nie wiem.
Wczesnym porankiem ktoś powiadomił zgromadzonych w kuchni, że Madziarzy rozbili gorzelnię i wynoszą spirytus i on to widział. Na pewno można by tam pójść po alkohol - twierdził.
Zanim ktokolwiek zwrócił uwagę, ja już gnałem z wiaderkiem do gorzelni. Prosto tam, skąd wybiegali roześmiani żołnierze z menażkami. Wiaderko o pojemności pięć litrów było po marmoladzie buraczanej. Starsi doskonale wiedzą jak ono wyglądało. Było koloru zielonego z pokrywą. Moje było bez pokrywy. Wbiegłem przez otwarte ogromne wrota hali do środka i stanąłem w ogonku do cieknącego z kranu alkoholu. Stojąc chwilę  pomyślałem, że przyjdzie mi tu sterczeć bardzo długo. Do lejącego się alkoholu przybywało coraz więcej chętnych. Rozpychali się i tworzyli niezły bałagan. Wtedy podbiegłem do basenu, w którym było już tyle alkoholu, że można było w nim pływać, zaczerpnąłem całe wiaderko i zacząłem ostrożnie, aby się nie wylewał spirytus, biec w kierunku wyjścia. W tym czasie usłyszałem głośne „bassama" i serię z automatu. Nie wystraszyłem się. Przemknąłem obok strzelającego i pobiegłem parkiem do domu. Cały czas pamiętałem, że im więcej przyniosę tym lepiej. Za sobą słyszałem gromki śmiech żołnierzy, ale do mnie nie strzelali.  Jakież było zdziwienie wszystkich zebranych w kuchni, kiedy zdyszany wpadłem z trofiejnym towarem. Zaczęli kosztować zawartość wiaderka i stwierdzili, że jest to prawdziwy, czysty spirytus. Na moje szczęście taty w tym czasie nie było. Od mamy dostałem po uchu. Mama spirytus schowała w komórce. Później dorośli tego domu, spirytus nosili całymi wiadrami. Wkrótce gorzelnię zamknięto i pilnowali jej wartownicy pod bronią.
Przyniesiony spirytus pomógł nam i innym przeżyć czas wojenny i przydał się po wojnie.
Wtedy, kiedy szabrowałem spirytus, tata załatwiał nowe lokum dla rodziny.  Następnego dnia już byliśmy w starej szkole.

Zamieszkaliśmy w gabinecie biologiczno - fizycznym. W przedsionku gabinetu (dużej sali bez okien, a światło padało tylko przez oszklone drzwi), stały szafy z minerałami, jakimiś przyrządami i naczyniami. Na poczesnym miejscu, przed  drzwiami do naszego pokoju, na stojaku, wisiał biały kościotrup. Mój brat Zbyszek bardzo się wystraszył szkieletu i każdorazowo kiedy musiał wyjść do ubikacji, zamykał oczy i musiała prowadzić go mama. Kościotrup na mnie nie robił żadnego wrażenia. Często, kiedy obok niego przechodziłem to się z kościotrupem witałem. Tata gabinet oczyścił tak, abyśmy mieli miejsce na dwa łóżka i stół. Po środku jednej ze ścian z przewodem kominowym ustawił małą kuchenkę płytową. Przy okazji ogrzewała pomieszczenie. Mama była szczęśliwa, że ma wreszcie znośne miejsce dla upragnionej córki i dwóch rozrabiaków 
Na zewnątrz trwała wojna. Wojsko niemieckie tylko przepływało przez miasto Borszczów. Każdego dnia nadsłuchiwaliśmy czy dla nas jest już po wojnie.
Ja oczywiście musiałem być wszędzie. Byłem istnym utrapieniem, ale nie sposób było wtedy upilnować chłopaka w moim wieku (miałem 11 lat). I to takiego, który normalnie (ma płonącą żagiew w d…- powiedzenie mojego dziadka).
Nasze okno wychodziło na drogę główną przecinającą miasto. Droga była jedną z dwóch, po których przemieszczało się wojsko.
W nocy słyszałem, że jechały jakieś tabory niemieckie. Padał obfity śnieg i mocno wiało. Jak się okazało tabor rozmieścił się na dziedzińcu kościoła oraz w jego wnętrzu. Wykryli to Rosjanie i w nocy rzucili bombę. Widocznie małej mocy oraz tak szczęśliwie dla kościoła, że nie był poważnie uszkodzony. Bomba upadła w załamanie ścian szczytu i wieży. Zostały uszkodzone tylko blachy dachu i rynny. Ściany tylko minimalnie. Część taboru zginęła, a większość była ranna. Niemcy, którzy byli wewnątrz kościoła natychmiast się wynieśli. Na dziedzińcu pozostawili  zabitych. Rano pobiegłem z Paluchem (koleżką do wszystkiego), aby zobaczyć to pobojowisko. To co zobaczyliśmy było tak przerażające, że natychmiast czmychnęliśmy do domów.

Od wielu dni strzelała artyleria (mówili: dalekiego zasięgu), która była ustawiona za miastem i strzelała ponad miastem. Okazuje się, że do ciągłego huku można się przyzwyczaić. Spałem w łóżku, a mama zaczęła mnie budzić abym uciekał do schronu (wielkie słowo - schron!). W naszym przypadku był to przedsionek szkolny, w części dobudowanej przed wojną. Tarmosiła mnie za ramię i mówiła.
– Mieciu, dziecko, wstawaj i schowaj się. Szybko! Coś się dzieje. Strzały są coraz mocniejsze i Niemcy są na dziedzińcu szkoły.
Ja na to:
– Nie idę do schronu, bo ta artyleria tak ładnie mi gra do snu. Dopiero porządny kuksaniec postawił mnie na nogi. Nie zdążyliśmy wyjść, bo do naszego pokoju wparowali jacyś Niemcy. Takich jeszcze nie widziałem. Byli zupełnie inaczej ubrani. I byli oficerami. O tym przekonaliśmy się później. Zażądali oddania łóżek i kawałka podłogi. Oni tutaj będą nocować, a matka będzie im gotować czaj – oznajmili.
– No, matka! Czaj! Schnell! Schnell!
Mama znała trochę język niemiecki i zaczęła protestować. Ma trójkę dzieci i musi mieć łóżko. Herbaty może im ugotować, jeżeli oni mają herbatę.
W końcu nam kazano zająć kąt z łóżkiem. Sześciu Niemców ulokowało się razem z nami w byłym gabinecie do biologii.
Do części ciemnej wyrzucili wszystko, co im przeszkadzało. Rozgościli się na dobre i nie zwracali uwagi na nas.
Do pomieszczenia, co jakiś czas wbiegali jacyś żołnierze i albo przynosili jakieś papiery, albo głośno meldowali, krzycząc. 
W nocy nasz pokój pracował. Nikt z nas nie spał. Może tylko to najmniejsze maleństwo – Bogusia. Dzień następny był jeszcze gorszy. Wbiegali i wybiegali różni i coś szwargotali. Przyszedł oficer (Leutnant) i zameldował się jednemu z oficerów. Ten kazał mu usiąść i czekać. Przybysz wyglądał na poczciwca. Siedział blisko płyty kuchennej i patrzył jak mama karmi Bogusię. Zapytał o płeć dziecka.
– Dziewczynka, odpowiedziała mama, a on na to.
- Oh. Gut, sehr gut. Chłopców nam nie trzeba. Nie trzeba nam wojen – powiedział mamie zniżając głos. Wojny są okrutne. Wcześniej zrozumiał, że mama trochę mówi po niemiecku, a przynajmniej go rozumie. Powiedział, że jest z zawodu inżynierem chemikiem. Pochodzi z Chemnitz. Był potwornie zawszony. Szalik spalił w palenisku. Mnie podarował pudełko ołówków i wspaniałą gumkę do wycierania. Mama poczęstowała go jakąś zupą. Serdecznie dziękował i szepnął:
- Hitler kaput.
Tamci byli zajęci jakąś żywą dyskusją nad mapą. Kiedy otrzymał rozkazy, kazano mu, wynosić się! Jeszcze nie domknął drzwi, kiedy oficerowie wybuchli gromkim śmiechem i powtarzali same brzydkie słowa pod jego adresem. nawet ja je rozumiałem.

Nagle wpadł żołnierz. Wyglądał jakby przed chwilą wybiegł z okopu. Był zabłocony z obdartym mundurem. Krzyczał. Niechciani lokatorzy tak szybko wyparowywali z pomieszczenia, że pozostawili wiele rzeczy osobistych i spore zapasy różnej żywności w tubkach i puszkach. A ten obdarty żołnierz porzucił nawet karabin, który oparł o ścianę przy drzwiach.

Długo jeszcze czekaliśmy na powrót Niemców, modląc się, aby już nigdy nie wrócili. Istotnie po Niemcach nie było śladu, ale nie było też i Rosjan.

W mieście panowało „bezhołowie”. Żywność, którą zostawili Niemcy była dla nas zbawieniem. Wtedy poznałem smak topionego sera z tubki. Był ostry, ale można go było jeść. Smakował z sucharami wojskowymi. Mama dziwiła się, że wśród puszek konserwowych była "swinaja tuszonka" – konserwa amerykańska dla Rosjan. Niemcy zostawili kilka butelek alkoholu i wiele kolorowych czasopism. Mnie nie wolno było ich oglądać, były tam nagie kobiety.

W okresie bezhołowia, tata i pan Zawiślak – gospodarz szkoły, który z rodziną mieszkał w mieszkaniu służbowym, rozpoczęli sprzątanie szkoły i robili wszelkie możliwe naprawy. Moim z kolei zadaniem, abym był na oku, było porządkowanie gabinetu. Tej części bez okien. Miałem tam tak wiele pracy, że zacząłem protestować. Protestowałem, bo byłem ogromnie ciekawy, co tam się dzieje na zewnątrz? Jak wygląda miasto?  Jakie są zniszczenia? Czy można coś ciekawego znaleźć? Marzyłem o malutkim pistolecie, jaki widziałem u niektórych oficerów niemieckich.
Dopiero na drugi dzień pozwolono mi trochę oglądnąć miasto i spotkać się z koleżkami. Mieli dla mnie wiadomości bez liku, i to bardzo ciekawe!
Nic z tego, kazano mi wcześnie wracać do domu. Musiałem wracać, bo z tatą nie mogłem pertraktować.

Okres bez żadnego wojska w mieście trwał kilka dni. Zaczęto nawet organizować jakąś straż obywatelską. Tata także chodził na nocne wędrówki po mieście. Takich grup straży było kilka. Chodziły w wyznaczonych rewirach. Podobno w mieście było cicho.
Pewnej nocy, myślę, że to było w marcu, miasto zostało oświetlone przez flary (rakiety na spadochronikach). Było widno jak w dzień i byliśmy przygotowani do bombardowania. Zapanował strach przed nieznanym. Czas świecenia flar był dla mieszkańców wiecznością. Nic się jednak nie wydarzyło, za wyjątkiem!
Wyjątek stanowili czterej Niemcy, którzy przyjechali samochodem i zajęli dom sąsiadujący ze szkołą. Rozpalili pod płytą kuchenną, zaświecili światło i nie zasłaniając okien, gotowali jakąś strawę. Nadleciał cichutko kukuruźnik (P2) i wpakował w sam środek tego domku bombę, zabijając wszystkich Niemców. Podmuch był tak duży, że drzwi wejściowe domku wyniosło na dach najwyższej części szkoły. Następnego dnia rano zabitych żołnierzy niemieckich chowali okoliczni mężczyźni w płytkim grobie na ogrodzie szkoły. Z drzwiami było gorzej. Nie można ich było zdjąć z dachu szkoły.
W tym samym dniu pod wieczór wkroczyli Rosjanie. Rosjanie zajęli obie szkoły (starą i nowe Gimnazjum obok). Tata znalazł na ulicy rannego konia, którego zakwaterował w budynku gospodarczym i opatrywał jego rany. Koń był niewielki i bardzo cierpiał. Pomagałem opatrywać ranę konia. Miał ją na przedniej łopatce.

W niedługim czasie byłem świadkiem dwu tragicznych wypadków. Pierwszy należał do horrorów nad horrorami. Młody Rosjanin – żołnierz, miał zamiar „zabawić” się z dziewczyną (córką woźnego) w ciemnym zakamarku szkoły. Zaczęła się bronić, mocno krzyczała i do gwałtu chyba nie doszło, ale była prawie obdarta z odzieży. Interweniował jakiś podoficer. Krzyczał na gwałciciela i wyzywał go od "swołoczi i durakow". Groził mu sądem wojennym, za złamanie jakiegoś  zakonu Stalina, i w tym czasie nadszedł oficer w granatowych bryczesach, zielonej bluzie i czapce nasuniętej na oczy. Wyglądał wyjątkowo ponuro. Z boku zwisał mu charakterystyczny łańcuszek do nagana.  Przystanął i zapytał:
Czto słucziłoś? (o co chodzi lub co się stało?)
Podoficer drżąc meldował, a winowajca klęczał i błagał o litość. Był prawie chłopcem. Bardzo młodym chłopcem i potwornie przerażonym. Wiedziałem, że ten ponury człowiek, który sięga do kabury to enkawudzista. Schowałem się za drzwi komórki i usłyszałem wystrzał. Tylko jeden. Wyjrzałem i zobaczyłem ciało w konwulsjach. To było straszne. Całe zajście obserwowali żołnierze siedzący na parapetach okien klas. Pytałem rodziców, czy tak wolno? Wzruszali ramionami i mówili, że wojna jest straszna. 

Drugi wypadek śmiertelny wydarzył się zaraz po tym. Jeden z żołnierzy bawił się granatem niemieckim, zaczepnym, w postaci jajka. W sali (klasie) było dużo żołnierzy. Leżeli na siennikach i odpoczywali, czyścili broń lub pisali listy. Okna były otwarte, bo na zewnątrz pachniało wiosną. Żołnierz dla żartu rzucił granat innemu, który siedział na parapecie okna. Ten złapał granat ręką, ale już poza oknem. Granat rozerwał go prawie na kawałki, a kilku ranił. Widziałem skutki tej zabawy. Byłem oszołomiony siłą wybuchu tego granatu. Przed tym traktowaliśmy te granaty za mniej szkodliwe. My, to znaczy chłopcy. W tym i ja.
Teraz moje przeżycia toczyły się wartko. Trudno będzie spisać w odpowiedniej kolejności.

Do czasu zorganizowania szkoły miałem czas z kolegami na przeglądanie miasta i okolic. Wszędzie widać było, że tędy przetoczył się walec wojny. Koło dworca kolejowego były rozbite niemieckie działka przeciwlotnicze, które służyły nam za karuzelę. Częściowemu zniszczeniu uległa Fabryka Tytoniowa.  Obok niej przycupnęły spalone dwa czołgi. Jeden miał lufę rozdartą i wywiniętą w formie jakiegoś, fantazyjnego kwiatu. Widzieliśmy wiele zniszczonej i walającej się broni i różnego sprzętu wojskowego. Siadaliśmy na dziwaczny motocykl z gąsienicami. Były też motocykle z koszem, z dziurawymi od kul silnikami lub zbiornikami. Za gimnazjum znaleźliśmy rozbitą radiostację. Była wielka w jakimś dziwnym samochodzie. Później rozbieraliśmy ją na części. Pamiętam zapach, jaki wydzielały elementy stacji.
Ktoś powiedział, że warto pobiec do koszar (polskie koszary wojskowe KOP'u za miastem). Tam podobno można znaleźć pistolety. Są gdzieś w piwnicach. Pobiegliśmy i zostaliśmy przepędzeni przez Rosjan. Oni już tam organizowali szpital wojskowy. Po drodze znaleźliśmy maszynowy karabin. Był uszkodzony, ale zamek był dobry. Zamek ten służył nam do strzelania z samych łusek (spłonek). Zabawa nie była bezpieczna. Zamek zabrał mi później Dominik (mój wujek, mąż cioci Franciszki).

Nie sposób jest opisać wszystkie nasze odkrycia i niebezpieczeństwa, które na nas czyhały. Na szczęście zorganizowano szkołę. Zasiadłem w ławie. Odetchnęli rodzice, a my zaczęliśmy zdobywać wiedzę. Zapisano mnie do klasy czwartej. Do takiej zacząłem chodzić w Łanowcach. Program był bogaty. Lekcje były w języku polskim. Była to szkoła polska, a obok, w budynku dawnego Gimnazjum, była ukraińska. W naszej klasie były dzieci (ok.40) nie tylko z miasta, ale z różnych wiosek: Melnicy, Muszkatówki, Krzywcza, Łanowców, Słobódki, Głęboczka i innych. Poziom był różny. Trzeba było wiele wysiłków nauczycieli, aby go wyrównać. W programie mieliśmy cztery języki: polski, rosyjski, ukraiński i niemiecki. Języka polskiego uczył, nauczyciel przedwojenny – gimnazjalny. Był Żydem nazywał się Turner ( przypomniał mi nazwisko Zbyszek Kamizelich) i był do nas, Polaków nastawiony serdecznie. Pełnił funkcję zastępcy dyrektora szkoły. Języka niemieckiego uczyła nauczycielka byłego Gimnazjum przedwojennego, pani Wolska. Rosyjskiego – Rosjanka z Leningradu. Bardzo wymagająca. Uczyła gramatyki i poezji Puszkina, Lermontowa i innych poetów. Gramatykę znałem lepiej od polskiej i mogłem klepać formułki nawet w nocy po przebudzeniu, a dość długie frazy wierszy pamiętam do dzisiaj. Języka ukraińskiego uczyła nas Mołdawianka. Piękna dziewczyna. Była też wymagająca, ale przede wszystkim zwracała uwagę na poezję. Kazała uczyć się wierszy T. Szewczenki. Nasza trójka – Weronika Siewarga, Adam - nazwiska nie pamiętam i ja – pewnego razu zaprotestowaliśmy. Nie będziemy deklamować antypolskiego wiersza Tarasa Szewczenki. Wszyscy otrzymaliśmy ocenę najniższą, a byliśmy najlepszymi uczniami w klasie. Z ukraińskiego także. Ale tego wiersza nawet nie chcieliśmy czytać. Nauczycielka na szczęście nie robiła z tego większej afery. Powiedziała naszemu wychowawcy, nauczycielowi od polskiego. Kazał nam zostać po lekcjach w klasie. Został z nami również Hesio (Żyd). On też należał do najlepszych uczniów. Wychowawca Hesiowi kazał iść do domu i zamknąć dokładnie drzwi za sobą. Patrzył na nas przez jakiś czas i uśmiechał się. Nie wiedzieliśmy, co mamy o tym sądzić. Wychowawca miał mikrą posturę i był schorowany. Patrzyliśmy na niego z politowaniem. Zaczął od tego, że to, co powie ma zostać wyłącznie między nami. My musimy to jemu przyrzec. Kiedy usłyszał, że przyrzekamy, powoli, prawie szeptem, zaczął do nas mówić tak:
– Wy mi się bardzo podobacie (sic). Wy jesteście – i dodał cichutko – prawdziwymi patriotami. Ale pamiętajcie, że jeszcze jesteście dziećmi. Przed wami cały świat i długie życie. Mówił długo i czasem niezrozumiale, przestrzegał nas przed złem i nierozumnymi, złymi ludźmi. Na zakończenie powiedział to, co zapamiętałem najbardziej.
– Usta czasem muszą mówić, gdy serce płacze (sic).
To dziwne, ale myślę, że my wszyscy dobrze zrozumieliśmy nauczyciela. Wojna i przeżycia przyspieszają dojrzewanie.
Utwory Tarasa Szewczenki były później tak dobierane przez Mołdawiankę, że już nie protestowaliśmy.

W tym czasie zbierałem znaczki pocztowe. Miałem pokaźny zbiór znaczków przedwojennych - polskich, z okresu okupacji niemieckiej oraz aktualnych radzieckich. Z Hesiem prowadziłem wymianę, ale ten przechera obrał mnie z najcenniejszych okazów. O tym dowiedziałem się później. Jego tata pomagał mu w zbieractwie. Hesio jedyny z naszej klasy należał do Pionierów.

Lekcje z "wojennoj podgotowki" (przysposobienia wojskowego) prowadził w języku rosyjskim kapitan, Rosjanin. Musieliśmy wszystko zapisywać i rysować, kolorowymi kredkami. Rysowaliśmy struktury organizacyjne armii, dywizji, połka,bataliona, roty, otriada, aż do pojedynczego bojca. Uczył nas, z czego składa się pistolet (TT), karabin, pepesza, granat F1 i granaty przeciwczołgowe. Były też inne wojskowe sprzęty, np maska gazowa. Mieliśmy musztrę, rozwijanie tyraliery i symulowane walki w terenie. W tym celu każdy musiał sobie wystrugać z drewna karabin. Wystrugałem tak wiernie, że służył za wzór, a ja miałem "piatiorku" (piątkę).


Czas wojny i powojenny dla takich jak ja był bardzo niebezpieczny. Właśnie przyszedłem ze szkoły i miałem zamiar z kolegami wybrać się za miasto gdzie była okopana artyleria dalekiego zasięgu. Tam już byli inni koledzy i mówili, że tam można znaleźć najrozmaitsze pociski, które są w skrzynkach, a reszta leży wszędzie w bezładzie. Stamtąd przynieśli ciekawe woreczki z prochem.
Nagle usłyszałem, że ulicą (pod naszymi oknami) jedzie jakaś furmanka, z której dochodziły przeraźliwe jęki. Na deskach lub drzwiach leżał człowiek cały zakrwawiony bez nóg i jednej ręki. Wóz jechał w kierunku szpitala powoli, aby ofiara wypadku nie spadła na bruk. Za wozem podążała jakaś kobiecina, która tak rzewnie płakała, że miasto całkowicie zamarło. Widok ten zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że porzuciłem poprzedni zamiar zdobywania ciekawych woreczków prochu. Wiedziałem bowiem co mogło być przyczyną tego wypadku. Opowiadano później w mieście, że ofiarą był młodzieniec orzący ogród. Znalazł pocisk moździerzowy i usiłował go rozbroić.
Podobnych wypadków było wiele. Zawsze ofiarami byli chłopcy w moim wieku i starsi. 

Naprzeciwko szkoły był przedwojenny dom SOKOŁA, a w nim kino. Całą klasą chodziliśmy na różne filmy. Widziałem film: Ona broni ojczyzny, Zoja Kosmodemiańskaja, Potiomkin, Aleksander Newski, Szkieleton nieśmiertelny– Kostiej biezsmiertnyj, Czarodziejskie Ziarno, Konik Garbusek i inne. Robiły na mnie wrażenie. Filmów przed wojną nie oglądałem.

Braliśmy czynny udział w sporcie, który był powszechny. Wspinałem się po drążku lub po grubej linie, a także na rękach po szczeblach opartej wysokiej drabiny. Nikt się tym nie przejmował, że mogłem spaść ze znacznej wysokości. Biegałem na czas itp.Skakałem wzwyż. Sport w szkole był obowiązkowy i srogo oceniany.

Zawsze rano biegłem z innymi na plac (było blisko) i sprawdzaliśmy na mapie gdzie jest zatknięta czerwona chorągiewka, lub chorągiewki. Wskazywały, w którym miejscu są  w tym czasie Rosjanie na froncie. Polskich jednostek nie pokazywano. Cieszyło nas, że front jest coraz dalej od nas.
Tata otrzymał kartę powołania do wojska. Mówiono, że do Wojska Polskiego. Mama była przerażona. Poszła z małym dzieckiem w beciku i Zbysiem za rączkę do Wojemkomatu prosić o zwolnienie z wojska jej męża i ojca trójki dzieci. Mamę przyjął z krzykiem jakiś major radziecki. Potwornie na mamę krzyczał.
–  Nasze, radzieckie kobiety też mają dzieci, a ich mężowie od wielu lat walczą i umierają. A wy grażdanka śmiecie prosić o to, aby wasz "muż" (mąż) wylegiwał się w ciepłym łóżku? Wy Polacy macie przecież już swoją armię i waszą powinnością jest walczyć z " niemieckom zachwadczikom". "Paszli won domoj grażdanka! Nuże! – krzyczał - iditie, iditie!" Wskazał drzwi i prawie wypchnął mamę z dziećmi na korytarz. Wyszła i bardzo płakała, a jakiś żołnierz jął mamę uspakajać.
– Nie płaczcie matka. Nim wasz mąż pójdzie do boju, wojna się skończy.

Tata do końca maja 1944 roku był zatrudniony w miejscowym szpitalu wojskowym (w dawnych koszarach). Był również tam skoszarowany. Byłem u taty tylko jeden, jedyny raz. Po kilku dniach wyjechał z innymi poborowymi do Żytomierza. Stamtąd przychodziły listy od taty. Pod koniec roku, po przeszkoleniu wysłano tatę na front. Później listy, które były adresowane na adres w Borszczowie, doszły. Inne, adresowane na Łanowce nie.

Rok szkolny (około 3 m-ce) skończył się, a myśmy nadal mieszkali w szkole. W naszym pomieszczeniu rozgościł się "lejtienant". Był młody, z kędzierzawą blond czupryną. Wyglądał schludnie i nie przypominał innych oficerów. Zapowiedział, że będzie u nas kilka dni, a może i dłużej. Patrzyłem z zaciekawieniem, dlaczego ten oficer posiada szablę, którą przyniósł? Szabla była elegancka. Miała jakieś szelki ze skóry i wielkie skórzane frędzle. Piękną gardę. Nie zauważyłem, żeby oficer miał konia. Pochwa szabli była draśnięta kulą, lub szrapnelem. Położył szablę na stole, a ja natychmiast chciałem wziąć ją do ręki, aby bliżej przyjrzeć się białej broni. Warknął.
– Nie "trogaj" pacan!
Zrozumiałem i cofnąłem rękę. On szablę podniósł i wyciągnął z pochwy. Klinga błyszczała i były na niej napisy. Zrobił ruch jakby chciał ciąć i powiedział.
- "Charoszaja, polskowo aficera".
Jeszcze długo oglądał skaleczenie pochwy i kręcił głową.  Oparł w kącie i zabronił brać ją do ręki. To był dziwny oficer sowiecki. Rano gdzieś wychodził i przychodził po kilku lub kilkunastu godzinach. Pisał dużo listów. Do bardzo grubego notesu zapisywał słowa piosenek, które w tym czasie były śpiewane przez wojsko. On też śpiewał, a głos miał ładny, miękki. Mówił, że to jego profesja. Lubiłem go słuchać. Słowa niektórych piosenek dyktował dla mnie, kiedy go o to poprosiłem. Z czasem był przystępniejszy. Mamę prosił jedynie o" kipiatok" ( wrzątek). Przynosił amerykańską konserwę, chleb czarny jak smoła i lepki jak glina. Rzadko cukier (sachar). Mama za to prała mu i prasowała koszule. Denerwował go jedynie płacz malutkiej Bogusi. Wtedy na dłuższy czas wybiegał z pomieszczenia. Czasem w domu bywał dłużej i wtedy interesował się językiem polskim. Pytał mnie jak się to nazywa po polsku. Pytał o takie słowa, które brzmiały podobnie do polskich. Niektóre były wyraźnie podobne. On wszystko zapisywał. Trafiliśmy na słowo: udka - po rosyjsku. Ja znałem dobrze j.ukraiński i trochę j. rosyjski. Byłem górą. Odpowiedziałem, że to jest kaczka.”
– Kaczka?" Kakaja" kaczka?– zdziwił się. "Wodokaczka"( wieża ciśnień), "eto ponimaju". No, kaczka? "Etawo nie ponimaju" (tego nie rozumiem). Co to za słowo? - mówił. Dziwne słowo. W końcu wygłosił swoje spostrzeżenia, że w zasadzie w naszych językach nie ma wielkich różnic, poza małymi wyjątkami. On po wojnie nauczy się języka polskiego.  Oficer, którego na początku uważałem za sztywnego i wyniosłego, okazał się całkiem sympatycznym człowiekiem. Później, kiedy przychodził „z pracy”, mówił - „dzen dobry”. Nijak nie mógł nauczyć się zmiękczania. Dla niego lalka to była: łałka. Pewnego dnia „nasz” Pietia Michajłowycz nie przyszedł.  Na drugi dzień, też go nie było. Minęło kilka dni i nikt nie przychodził po szablę i jego skromny bagaż. Ja też nie odważyłem się szabli oglądać, a tak chciałem. Byłem ciekawy, co na niej jest napisane. Dni uciekały, a ja krążyłem wokół tej szabli, lecz nie śmiałem jej tknąć. 

Wreszcie dziadek powiadomił mamę, że przyjedzie po nas i zabierze wszystkich do domu, do Łanowców. Prosił mamę byśmy się przygotowywali. Chciałem koniecznie zabrać ze sobą szablę. Mama była przeciwna. Kazała mi szablę wynieść i gdzieś porzucić. Nie wolno było posiadać broni. Broni białej również, a tym bardziej polskiej. Powiedziałem, że ją schowam. Zapakowałem w jakieś łachy i wieczorem wyniosłem do komórki w szopie. Służyła do naprawy sprzętów szkolnych. W komórce był stryszek tak niski, że tylko ja tam się mieściłem (byłem mikrej postury). Tam właśnie był mój magazyn zbieranych granatów i amunicji. Zawiniątko upchnąłem w załamanie pod dachem. Zamaskowałem jakimiś deskami. Było ciemno i nie mogłem odczytać napisów na klindze. Mamie oświadczyłem, że nikt, za wyjątkiem mnie, szabli nie znajdzie. 
Z Łanowców znowu przyjechał dziadek, ale nie mogliśmy jechać do naszego domu. Mama zachorowała i leżała w łóżku. Ja, byłem opiekunem całej rodziny i jednocześnie chorej mamy. Pomagali mi inni w miarę możliwości. Dziadek nie mógł, bo miał na głowie gospodarstwo, które jak się wtedy wydawało, będzie nadal funkcjonowało. Najgorsze - myśleliśmy - czyli wojna - już się kończy.
Pamiętam, że pewnego ciepłego dnia, ubrany w spodenki i koszulkę poszedłem na targ, aby kupić kurę na rosół, dla mamy i rodzeństwa. Wybrałem u wiejskiej kobiety żywe stworzenie (mocno zachwalane), które według mnie było ciężkie i wielkie. Zapłaciłem i przyniosłem do domu. Mama popatrzyła i powiedziała, że ta kobieta mnie oszukała. To nie jest kura tylko kogut i to bardzo stary. Nie było wyboru. Trzeba było uciąć mu głowę. Duży wysoki pieniek stał przy końcu szkolnego podwórka, pod samymi oknami domu, w którym mieszkali księża katecheci. Z jednym z nich byłem zaprzyjaźniony. Pomagał mi, jak tylko mógł. Koguta wziąłem za nogi i usiłowałem położyć jego głowę na pieńku. Widocznie wyczuwał niechybną śmierć, bo ciągle głowa koguta była poza pieńkiem. Siekiera była tak ciężka, że miałem trudności aby ją podnieść. Do tego walczący o życie kogut. W końcu z wielkim trudem zadałem cios. Brr.  Przeciąłem tylko skórę na szyi. Kogut z zadanego bólu wyrwał mi się z ręki i krwawiąc natychmiast był na moich plecach. Z furią uderzał dziobem w moją gołą głowę. Niechybnie ja byłbym ofiarą, gdyby nie ksiądz Michał - katecheta. Złapał koguta i odciął mu głowę.  Następnie zaprowadził mnie do mamy i oświadczył, że jestem cały. A to, że we krwi to nic. To tylko krew koguta. Okazało się, że była też i moja. Miałem poważnie rozbitą głowę i mogło się skończyć dla mnie tragicznie. Obraniem i patroszeniem zajęła się pani, żona gospodarza szkoły. Ja gotowałem tego ptaka bardzo długo. Stale był nie do ugryzienia. Kogutów już nie kupowałem i nie dawałem się nabrać na targu.

Czytany 1881 razy Ostatnio zmieniany niedziela, 17 stycznia 2021 12:38
Zaloguj się, by skomentować