A moje, prawie miesięczne wskazówki i połajanki, na nic się nie zdały? Mocno się zmartwiłem.
Podczas narady dekadowej chciałem się dowiedzieć, gdzie znajduje się pies pogrzebany? Co im tak bardzo przeszkadzało w zmontowaniu kilku dźwigów więcej? Przecież widziałem, że się napinali i skorygowany asortymentowy plan cylindrów i pomp wykonali.
Ba, nawet sami byli zaskoczeni, że tego dzieła dokonali. We wrześniu połowy tego nie zrobili.
Zaczynałem się zastanawiać, czy aby nie przesadzam i nie wymagam od ludzi za dużo? Patrząc na tych, którzy wykonywali produkcję czasem odczuwałem, że oni trochę się pogubili . Widziałem, że chcieliby zrobić więcej, ale nie potrafią. Postępują jak dzieci we mgle.
Chyba jestem za szybki - pomyślałem, i zbyt niecierpliwy! Chciałbym naprawić wszystko w krótkim terminie! Muszę jednak wszystko przemyśleć, jak tego dokonać i pokonać wszechobecną niemoc tego zakładu pracy?
Na początek zarządziłem wykonanie inwentaryzacji produkcji w toku. Pozwoli ona rozeznać stan zaawansowania, czyli tego nawodnienia jak to powszechnie przyjęto mówić w tej fabryce.
Inwentaryzacja wykazała wiele mankamentów w planowaniu, organizacji i koordynacji, w dostawach materiałów z krajalni i tp. Jednym słowem wszystko to, co zależało od samych ludzi.
Omówiliśmy inwentaryzację dokładnie i sformułowaliśmy wnioski. Teraz należało tylko wdrażać wnioski w czyn.
Przy tej okazji w porozumieniu z szefem produkcji oraz kierownikiem pionu technicznego dokonaliśmy kilku roszad personalnych.
Z działu głównego technologa przenieśliśmy techników na stanowiska mistrzów, w miejsce byłych, którzy nie mogli sobie poradzić z kierowaniem pracą. Z działu produkcji do technologa skierowaliśmy mgr inż. Romaniuka, z zadaniem organizacji przebiegu produkcji przy ścisłej współpracy z poszczególnymi technologami.
Później okazało się, że wszystko zależało od tych, którzy chcieli coś osiągnąć w dziedzinie rozwoju fabryki. Innym nawet pozłota nie mogła pomóc! Oni tak mieli!
Tempa pracy nie zwalniałem i powolutku zaczynaliśmy się wspinać na górkę. Nie wiedziałem natomiast, kiedy osiągniemy cel. Bardzo szybko odkryłem, że nie wszyscy chcieli szczyt zdobywać. Jedni szli razem ze mną, inni nam tylko kibicowali, ale byli i tacy, którzy przeszkadzali, a nawet sabotowali. Cholera by ich wzięła - zwykłem kląć pod wąsem! - Nie lubię gumowych uszu, ale czasem przydałyby się - pomyślałem. Miałem jednak zasady i ich nie zmieniałem.
Przed uruchomieniem inwestycji rozpocząłem rozmowy z dyrektorami różnych przedsiębiorstw budowlanych na temat: rozbudowy HYDROMY. Byli i tacy, którzy na wstępie mówili, że projekt jest niewygodny do realizacji. I nigdy nie będzie zrealizowany w tych warunkach. Chyba, że na pewien czas opróżnimy halę i przeniesiemy produkcję gdzieś indziej.
Zwykłem pytać: dokąd? My innej hali nie posiadamy, a pod chmurką pracować się nie da.
Wreszcie umówiłem się z dyr. PPBEiP na pogawędkę. Ten człowiek był mi przychylny. On budowę przyjął do realizacji! Byłem mu bardzo wdzięczny!
Po raz pierwszy zaproszono mnie na posiedzenie egzekutywy KZ PZPR w mojej fabryce. Po wysłuchaniu kilku wypowiedzi zanotowałem dosłownie: "Oni myślą, że będą rządzili dyrektorem. O! Niedoczekanie wasze! Każdy ma swoje miejsce i o tym powinniście pamiętać. A poza tym, trzeba jeszcze wiedzieć jak to się robi. Lepiej dla was będzie jeżeli będziecie mi tylko pomagali, a nie przeszkadzali. Dla mnie osobiście możecie nawet być obojętnymi, poradzę sobie!"
Musiałem być mocno zdenerwowany, że tak oceniłem ludzi, którzy może i byli uczciwi i chcieli jak najlepiej, tylko, że tego wyrazić nie potrafili.
A może byłem na tyle już zmęczony, w walce z wiatrakami, bo muszę przyznać, że w tym czasie już pisali na mnie anonimy. Pisali w nich, że za ostro jadę (zbyt rygorystycznie), że nie szanuję kierowników, obrażam ich i każę im pracować ponad siły – zaprzęgając do pracy umysł!
Sam się nieraz dziwiłem, że piszący dali się szybko rozszyfrować. Odkrył ich jeden z pracowników kadr, który zabawił się w grafologa i psychoanalityka.
Broń Boże, nie prosiłem o taką przysługę. Przyznaję, że anonimy czasem mnie bolały - nie były sprawiedliwe w ocenie, ale w większości pracowały na moją korzyść.
Pamiętna niedziela 11 listopada 1973 roku.
Przewodniczący Związku Młodzieżowego już od kilku dni pracował nad zorganizowaniem konkursu na najlepszego tokarza.
Dobrany zespół pracowników techniki wytwarzania wyznaczył stanowiska pracy - tokarki, dobrał odpowiednie części do toczenia (obróbki wiórowej), przygotował rysunki, technologię, materiały, narzędzia, wyznaczył nadzór i określił w jakim czasie będzie trwał konkurs.
Jury, składające się z kierowników, mistrzów i kontrolerów miało rozstrzygnąć konkurs w ciągu następnej godziny po zakończeniu pracy i ogłosić wyniki. Poinformowano również, że nagrody, w dniu następnym, na zebraniu załogi o godzinie 10:00 będzie wręczał dyrektor osobiście. Nagrody były kupione wcześniej i nagradzany miał być każdy uczestnik konkursu.
Jedyny dzień, odpowiadający młodzieży na zorganizowanie konkursu był - 11 LISTOPADA.
Dlaczego akurat w tym dniu? Nie dochodziłem przyczyny. Cieszyłem się w duchu, że tak ważne święto można uczcić na wszelkie sposoby. Podzieliłem się tym – śmiejąc się – tylko z jedną, jedyną osobą. Myślałem, że zaufaną (przyjacielem) i powściągliwą. Niestety wydało się, i do tego w przeinaczonej formie, oczywiście na moją niekorzyść.
O mały włos, a miałbym wielką przepierkę w Komitetach... Myślę, że ten fakt był odnotowany i dodano go do moich poprzednich "grzechów".
Konkurs się odbył i przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Brali w nim udział nie tylko nasi młodzi pracownicy, ale także młodzież z innych zakładów pracy: z POLMO, SELFY i ENTRY.
Następnego dnia w hali głównej, przed całą załogą oficjalnie odczytany został protokół jury konkursu. Wspólnie z kierownictwem fabryki wręczyłem nagrody: pieniężne, książki i dyplomy, a także przeszeregowania.
Niemal natychmiast usłyszałem, że taki konkurs należałoby powtórzyć i tym razem powinny to być zawody, pomiędzy młodymi i starszymi. Niektóre panie także chciały brać w tym udział. - Udzieliła się im atmosfera sportowa – zanotowałem. Doskonale! Każdy sposób na odrabianie zaległości - jest dobry.
Następnego dnia wysłuchałem lekarza, który przygotował konkretne wnioski dotyczące zapobieganiu zachorowalności pracowników produkcji, bo to oni najczęściej chorowali.
Lekarz twierdził, że dawniej wielokrotnie zwracał na to uwagę moim poprzednikom, ale oni nie mogli tego wprowadzić w czyn. Może mnie się uda?
Po pierwsze trzeba zmienić obie łaźnie. Przy tej okazji odnowić ubikacje i szatnie. Założyć kotary na drzwi i bramy, aby nie było przeciągów w dni chłodne i zimowe. Na wyznaczonych stanowiskach należy założyć parawany chroniące przed przewiewami podczas transportu materiałów. Wymienić podesty. Obecne są mokre, śliskie i niebezpieczne. Bywały wypadki poślizgnięcia się i skaleczenia. Wiertaczom zafundować fartuchy impregnowane, aby nie byli moczeni przez chłodziwo.
Zbliża się zima - mówił doktor (lekarz medycyny pracy) - i trzeba dokładnie przeglądnąć stan ogrzewania stanowisk pracy.
Wszystkie wnioski natychmiast zaakceptowałem.
Zwołałem naradę i ustaliliśmy, że musimy zrobić wszystko, aby ten plan minimum dotyczący warunków pracy, wykonać.
Wszystko powinniśmy zrobić siłami własnymi. Wykonawcą, będzie grupa remontowa działu głównego mechanika - zarządziłem. Termin wykonania? Od zaraz, a najlepiej na wczoraj!
Główny Mechanik inż. Nawrocki był bardzo oddanym fabryce człowiekiem. Na nim można było polegać.
Roboty w umywalniach i łaźniach rozpoczął niemal natychmiast. Równolegle prowadzone były prace w ubikacjach. Inna grupa tego działu wykonywała parawany i kotary. Pracownik zajmujący się BHP załatwiał fartuchy i specjalne buty dla wiertaczy.
Po jakimś czasie umywalnie były prawie gotowe. - Za kilka dni przetniemy taśmę i oddamy w użytkowanie załodze to co było wstydliwe, bo zaniedbane - tak myśleliśmy, a tymczasem...
Tuż przed oddaniem do użytku umywalni, około południa, przyszedł zmartwiony pracownik działu socjalnego p. Jacko i zameldował mi, że w nocy złodzieje wymontowali kilka umywalek i wykręcili wszystkie zawory przy umywalkach. Przekazanie do użytku umywalni jest niemożliwe. Powiedział także, że dział zaopatrzenie już wszczął poszukiwanie nowych zaworów i umywalek (były ogromne trudności w ich nabyciu). Zgłoszono również fakt kradzieży, i milicja prowadzi dochodzenie. Zajął się już tym wszystkim mój zastępca. Mnie nie informowano, bo każdy się bał.
Przyznam, że byłem załamany. Jak to możliwe, że z zakładu pracy w ciągu jednej nocy można wymontować i wynieść tyle przedmiotów i nikt tego nie zauważył? - Gdzie w tym czasie byli portierzy i dozorcy nocni? Teren jest duży i słabo oświetlony to prawda, ale łaźnie są od strony portierni - niemal krzyczałem z rozpaczy!
Zwołałem naradę kilku kierowników i dowiedziałem się, że jeden zawór znaleziono przy płocie graniczącym z wojskiem.
Zaraz za płotem mieliśmy jednostkę wojskową. Już wcześniej meldowano mi, że wojacy chodzą w nocy po naszym magazynie stali, jak po swoim. Kazałem wzmocnić ogrodzenie. Nie wyglądało to elegancko.
Z sąsiadami trzeba żyć w zgodzie i dlatego wcześniej nawiązałem kontakt z dowódcą jednostki. Ustaliliśmy, że o ile jednostka WP będzie potrzebowała materiału, to tylko za moją osobistą zgodą będzie taki wydany. Za to z drugiej strony wartownicy będą pilnowali płotu granicznego i nie dopuszczali do samowoli żołnierzy.
Po tym incydencie zadzwoniłem do dowódcy Jednostki. Obiecał, że natychmiast wdroży dochodzenie. Niestety nic nie znalazł. Zawór musiał sam pokonać drogę od łaźni do płotu, aby tam bezpotomnie polec!
Zarządziłem, aby natychmiast założono kilka silnych lamp oświetleniowych i nie obchodziło mnie to, że będą lampy świeciły żołnierzom w nocy podczas snu.
Każdego wojaka złapanego w magazynie kazałem przytrzymać i zgłaszać do oficera dyżurnego. Oficer osobiście musiał przybyć po żołnierza i zostawić ślad, że go odebrał.
Jeden jedyny raz udało się złapać szeregowca, którego wysłał podoficer po kawałek pręta stalowego o znacznej średnicy. Pręt był zbyt ciężki, a wojak zbyt gorliwy. Złapali go pracownicy produkcji. Skrępowali i zaprowadzili do portierni. Od tego momentu mieliśmy spokój. Ale do czasu.
Do wojska przychodzili nowi poborowi i tak było w kółko.
W końcu udało się dokupić brakujące umywalki oraz zawory i oddać do użytku obie umywalnie z natryskami oraz ubikacje męskie i dla kobiet. W zakładzie było święto. Wszyscy byli zachwyceni.
Od czasu do czasu miałem zwyczaj zaglądać tam i sprawdzać jak to wygląda? Już po miesiącu byłem rozczarowany. Większość kolorowych pokręteł na zaworach zniknęła i zastąpione były zwykłymi obskurnymi. Niektóre umywalki były nadtłuczone. Kilka luster zbitych. W ubikacjach królowała wulgarna twórczość, a muszle na ogół były w opłakanym stanie. - Jest to zwyczajne rzucanie róż między…– pomyślałem.
Do modernizacji pozostawała szatnia. Szatni było kilka, a my chcieliśmy stworzyć jedną obok umywalni i w pobliżu ubikacji. Taki kącik sanitarny, jak zwykliśmy nazywać nowa inwestycję.
Miejsca mieliśmy niewiele i myśleliśmy nad tym, w jaki sposób byłoby najlepiej to zorganizować? W końcu przyjęliśmy do realizacji pomysł pana Jabłońskiego, który także zaproponował abyśmy oddawali ubiory do pralni, a wszelkie ubytki, rozdarcia i zapięcia naprawiali w szatni przez specjalnego pracownika – krawcową. To nam by się opłaciło i załoga byłaby czysta.
Wniosek był bardzo dobry i rozwiązywał nabrzmiały problem - pobierania pieniędzy na pranie odzieży ochronnej oraz wywieranie prze pracowników nacisku na zmniejszenie okresu używalności ubrań. Jednocześnie przecięlibyśmy strumień przepływu drelichów na Turzyn (targowisko). Obuwie także zaczęliśmy stemplować od wewnątrz.
I jak to w życiu bywa, jedni przyklaskiwali i mówili: nareszcie jest jakiś porządek i oszczędności dla fabryki! A drudzy zaczęli pomysł zawzięcie krytykować.
Ważkich argumentów nie mieli, ale i tak wg nich był to system gorszy od poprzedniego. W tej materii porządkowania fabryki miałem także dowód, że ktoś buntuje słabszych i sieje wiatr niezgody!
Ponieważ minęło kilkadziesiąt dni mojej pracy w tej firmie postanowiłem zrobić rachunek sumienia i postarać się wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Być dyrektorem nie jest łatwo, a być dobrym dyrektorem jeszcze trudniej. Być dyrektorem tam gdzie jest tyle do zrobienia, to jeszcze trudniej i trudniej, a być dyrektorem w tym zakładzie...? Podtrzymuje mnie na duchu tylko to, że jestem wobec samego siebie słowny. Podjąłem się takie pracy, wobec tego muszę i basta!
Każdy następny dzień przynosił coś nowego. Były porażki, ale były też malutkie zwycięstwa. Produkcja szła coraz lepiej. Dla mnie nadal niewystarczająco dobrze.
Pewnie ustawiłem za wysoko poprzeczkę – to wniosek pierwszy. Trzeba troszeczkę obniżyć, albo znaleźć inny sposób i pokazać moim ludziom inną drogę, którą pójdą i osiągną więcej.
Liczyłem na zmianę sposobu obróbki elementów. Właśnie dostarczono kilka odlewów próbnych ( dotyczy końcówek cylindrów). Jeżeli to opanują, to już będzie sukces.
Wdrożyć musimy nowy schemat organizacyjny – to kolejny wniosek.
Przez dłuższy czas prowadziliśmy różne przymiarki personalne. Spodziewałem się kwasów, ale nie takich, jakie zakładałem na początku. Kilku nie wytrzymało tempa i pożegnało fabrykę.
Pozostało kilku orłów, takich, których można by było posadzić na parapecie przy otwartym oknie, a oni i tak by nie odlecieli!
Kilka osób wybierało się na emeryturę. - Ich stanowisk nie będziemy obsadzać- zawyrokowałem. Z resztą jakoś sobie poradzimy.
Wniosek kolejny to – wprowadzić zmiany personalne na stanowiskach kierowniczych i dobrać fachowców z zewnątrz. Najlepiej z innych zakładów.
Wniosek czwarty – znaleźć płaszczyznę porozumienia z partyjnymi. Partyjnych w fabryce jest bardzo dużo. Prawie na każdym stanowisku. Wielu z nich to ludzie, z którymi można pracować i można na nich polegać.
Innych należy traktować zdecydowanie i wymagać od nich tego, za co biorą pieniądze.
W razie czego inni członkowie partii sami podadzą ich na tacy! ( tak myślałem - naiwnie).
Wnioski dla mnie: więcej dyplomacji, ucz się od samego siebie, bo nie masz od kogo, częściej ugryź się w język i nie bądź taki zapalczywy. Trudne to wszystko! Dla mnie bardzo trudne!
Wnioski dalsze: lud potrzebuje także igrzysk, a ty im fundujesz tylko pracę, zastanów się, w końcu praca spowszednieje.
Zobacz, co oni posiadają poza pracą i sprawdź jak odpoczywają, a w Zjednoczeniu naciskaj na to, na co oni najbardziej narzekają, na brak mieszkań!
Są to wnioski naczelne, poza nową inwestycją. Oto są moje potrzeby priorytetowe!
Inne są też ważne, ale wdrażaj spokojniej – zanotowałem. Tylko, że ja do spokojnych nie należę.
22.11.73r.– Byłem na pierwszym prawdziwym kolegium dyrektorów. Prowadził Naczelny Dyrektor ZPMB - mgr inż. Bohdan Perkowski.
Dyrektorzy WARYNSKIEGO i OSTRÓWKA oświadczyli, że w HYDROMIE jest coraz lepiej i oni nie zgłaszają żadnych do Szczecina pretensji. A naczelnik Bramorski chciał koniecznie usłyszeć coś innego!
Inni, nieco zdezorientowani, zaczęli mówić o tym, że z powodów dostaw od kooperantów planu nie wykonają. Jednym z ważniejszych zalegających z dostawami potrzebnych elementów jest oczywiście HYDROMA, która stale zalega z...
– U tych jeszcze nie byłem – pomyślałem. Jaka szkoda, że nie miałem czasu!
Pierwszemu z brzegu dyrektorowi z Głogowa zadałem pytaniem. Kiedy i jaka była ostatnia dostawa z HYDROMY do fabryki w Głogowie?
Strzał, okazał się w dziesiątkę, bo nie wiedział i zaczął coś nawijać na okrągło, że ostatnio..., że ciągle monitowali..., że nawet wczoraj przed jego wyjazdem na kolegium podpisywał jakiś monit do Szczecina...
Na twarzy naczelnika inż. Bramorskiego pojawił się szeroki uśmiech zadowolenia i oczekiwał na uszczypliwe uwagi dyr. Perkowskiego pod moim adresem.
Chwilę odczekałem... i powiedziałem, że kolega z Głogowa ma złe informacje albo wyraźnie oszukują go jego pracownicy. Głogów przed wczoraj otrzymał zaległą dostawę... sprawdziłem to przed moim wyjazdem do Warszawy. I dodałem..., że innym kolegom też mogę powiedzieć, kiedy i w jakiej ilości były wysyłki wyrobów do ich zakładów..., i że jestem także przygotowany do poinformowania każdego odbiorcy, ile otrzymał wyrobów od początku roku. Wiem, komu jesteśmy coś winni i robimy wszystko, aby do końca roku wywiązać się z zobowiązań.
Proszę - ciągnąłem dalej, aby poszczególni odbiorcy cylindrów i pomp z HYDROMY powtórnie przeliczyli zapasy i podali do Szczecina rzeczywiste potrzeby do wykonania planu rocznego.- HYDROMA przystąpiła – oświadczyłem, do zmian konstrukcyjnych części cylindrów. Zmiany pozwolą na zwiększenie ilości produkowanych cylindrów bez szczególnego wzrostu zatrudnienia. To będzie opłacalne dla całej branży.
Ponieważ usłyszałem głosy powątpiewania, co do jakości cylindrów po zmianach konstrukcyjnych, zapewniłem, że zmiany nie wpłyną na trwałość wyrobu, a są jedynie zmianami bardziej technologicznymi niż konstrukcyjnymi i podałem przykład końcówki całkowicie rzeźbionej z jednego kawałka pręta i końcówki spawanej lub odlewanej ze staliwa. Wyjaśnienie przyjęto z uznaniem, a dyrektor FADROMY – Wrocław - inż. Jachimiak lub Jakimiak, pierwszy zgodził się na dostawy takich cylindrów.
Później odpowiadałem na zadawane pytania, nie tylko szefa Zjednoczenia, ale poszczególnych naczelników. Korzystałem wyłącznie z mojego zeszyciku danych.
W pewnym momencie dyrektor ZPMB zapytał mnie, z jakich materiałów korzystam, bo jakoś nie widzi przede mną góry papierzysk? Wyręczył mnie sąsiad i powiedział, że z notesu.
– Czy może pan dyrektor, ma także zapisane, jaki fundusz płac wykorzystał pan do 31.10.1973 – zapytał mnie dyr. Perkowski.
– Mogę, odpowiedziałem, ale wolałbym na ten temat rozmawiać osobiście z panem dyrektorem, w cztery oczy.
– Zgoda. Zostawmy to na później.
Z ust naczelnika d/s rozwoju dowiedziałem się, że planowane inwestycje w HYDROMIE będą realizowane od 1974 roku. HYDROMA do tego czasu powinna podpisać umowy z wykonawcą budowlanym, jako generalnym budowniczym, a sama będzie generalnym inwestorem.
Po naradzie zostałem zaproszony do gabinetu Naczelnego. W gabinecie byli już jego zastępcy i kilku innych naczelników wydziałów .
– Pan nas dzisiaj rozbroił panie dyrektorze Walkow. I to każdego osobno – śmiejąc się, powiedział Szef Zjednoczenia.
Niektórzy z dyrektorów, przed naradą, ostrzyli sobie języki na Szczecin, a pan ich załatwił w kilka minut. Czułem, że coś jest nie tak, bo zwykle najgłośniej krzyczący Kazik Rewkowski (dyr. Waryńskiego), dzisiaj siedział cichutko.
Jak pan to zrobił? Muszę przyznać, że zrobił pan na mnie duże wrażenie. Inni także to potwierdzają.
Czego pan oczekuje ode mnie, od Zjednoczenia? Postaram się załatwić. Budynek mieszkalny panu już załatwiłem i to typu Leningrad. Jak to zrobiłem, niech pan nie docieka. Wystarczy, że może pan ogłosić w HYDROMIE, że Perkowski słów na wiatr nie rzuca. Sprawa trochę potrwa. Mam nadzieję, że w następnym roku będziecie budowali wielki dom dla załogi.
– Za obietnicę budowy domu mieszkalnego – powiedziałem, serdecznie dziękuję w imieniu załogi i jestem przekonany, że budowa domu pozytywnie wpłynie na rozwój firmy, którą przyszło mi kierować.
Nikogo na naradzie nie chciałem rozbrajać. Przeciwnie, potrzebuję przyjaciół, a jeżeli nie przyjaźni, to przynajmniej poprawności we współpracy. Zdążyłem się zorientować, że HYDROMA wlecze się w ogonie. Zasłużenie czy nie, o tym zadecyduje czas. Mam nadzieję, że Zjednoczenie dołoży wszelkich starań, aby w Szczecinie także zaświeciło słońce. Będzie to z korzyścią dla wszystkich finalistów zgrupowanych w ZPMB.
Powiedziałem również, że Waryński i Ostrówek sami zrewidowali swoje potrzeby i dlatego nie mieli pretensji do Szczecina.
– I jeszcze jedno. Bardzo proszę – powiedziałem na zakończenie mojego monologu – o to, aby nie zmieniać brzmienia mojego nazwiska. Moje nazwisko pochodzi od Walentego, czyli Walka. Stąd jestem WALKÓW, tak jak Tomaszów, Piotrków, Józefów, Kraków i td. Przepraszam, że o tym mówię na początku, bo jeśli nie zareaguję teraz, wówczas trzeba będzie poprawiać wszelkie dokumenty.
– Aluzju poniał – powiedział mój szef i kazał podać kieliszki. Wypiliśmy toast za nowego członka kolegium dyrektorskiego w Zjednoczeniu BUMAR ( wkrótce okazało się, że nie na długo).
Byłem tak uradowany decyzją budowy domu, że zapomniałbym o korekcie funduszu płac. Przypomniał mi Szef i powiedział, że zgadza się z naszym wcześniejszym wystąpieniem i będzie ono załatwione pozytywnie.
Następnego dnia zamiast do domu pojechałem do BIPRO – BUMAR w Łodzi na uroczystości 25–lecia działalności tego biura. Poznałem mgr inż. Nowackiego – Gł. Projektanta i rozmawiałem z nim na temat rozbudowy zakładu. Stwierdziłem, że poznałem dobrego fachowca i doskonałego znawcę potrzeb HYDROMY. Przewidywałem dobrą współpracę.
Po przyjeździe do firmy powiadomiłem ścisłe kierownictwo o oficjalnych obietnicach Dyrektora Perkowskiego.
Informacje rozchodziły się bardzo szybko. Przechodząc przez halę, widziałem jak się do mnie uśmiechają moi pracownicy.- Dzisiaj z każdym rozmawiało się łatwiej – zanotowałem. Jacyś uleglejsi. Polecenia wykonują bez szemrania. Jestem mile zaskoczony.
Gdyby taki stan pozostał, szybko odrobilibyśmy wszystkie braki w każdej dziedzinie!
Marzenia, marzenia! Niestety nie wierzę w nagłą przemianę.
W następnych dniach zamiast zajmować się problemami produkcyjnymi fabryki, musiałem poświęcać czas różnym komisjom i zespołom. Najpierw komisje z KD i KW PZPR. Następnie Zespół Inspekcji Jakości ze Zjednoczenia. Wielodniowa przepierka, jakości wytwarzania i odbioru. Na marginesie – nasłana kontrola przez nowego zastępcę ds. technicznych Jerzego Zaskórskiego (od pierwszej chwili nie przypadliśmy sobie do gustu). Może obaj byliśmy zarozumiali albo byliśmy konkurentami?
Kilka dni później mój zastępca ds. ekonomicznych i Gł. Księgowy zajmowali się kontrolą bankową. Chodziło o spłatę kredytów.
Behapowiec, który do mnie przybiegł zameldował mi, że wybiera się do nas Inspekcja Pracy. Mają jakieś anonimy, czy donosy? On nie wie, czego dotyczą, ale o tym, że się wybierają, wie od znajomej i dlatego mnie informuje. A, że są to straszni ludzie, to tym bardziej winien mnie uprzedzić.
Później ci kontrolerzy byli w fabryce, i byli ważniejsi od Boga. Niczego konkretnego dla siebie nie wykryli. Czasu na pracę zabrali mi wiele.
– Jak dobrze pójdzie w zakładzie będą pracować wyłącznie komisje i kontrolerzy! - zapisałem w dzienniku.
– Czy to jest normalny kraj, czy dom wariatów? Tak dalej nie da się pracować. Każdego dnia jestem rozpraszany duperelami, a ja mam same zagwozdki z techniką, organizacją pracy z ludźmi i tp.
– Żeby tak przez kilka miesięcy – marzyłem, dali mi spokój, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem!
Kontrole dały mi w kość! Przyznaję, że mocno mnie nadwyrężyły. Gdybym jeszcze mógł polegać na wszystkich moich zastępcach i kierownikach? Najgorszy protokół napisali kontrolerzy od jakości i mieli rację. - Wynika z tego, że muszę zmienić kierownika działu kontroli - zanotowałem. Całkowicie nie panuje nad pracownikami.
Oczywiście wymieniłem, ale ile mnie to kosztowało? Był członkiem partii. Zamieniłem na młodego inżyniera P. Nie byłem zadowolony z tego narybku. Dał się uwikłać w rozróbkę i zaniedbywał pracę. Musiałem mu poświęcać więcej czasu...
Dwudziestego dziewiątego listopada rozmawiałem z inżynierami: Władysławem Fenczakiem i Tadeuszem Grabem i zaproponowałem im poważniejsze stanowiska na moich warunkach. Dałem im czas do namysłu. Powiedzieli, że jeszcze tego samego dnia dadzą mi odpowiedź. Pierwszy zgodził się inż. Fenczak. Propozycję awansu przyjął i obiecał, że będzie starał się wywiązać z zadania. Miał tylko jedną prośbę. Prosił abym mu dał tydzień na zapoznanie się z zakresem obowiązków na stanowisku Gł. Inżyniera.
Inż. Grab propozycję stanowiska Szefa Produkcji przyjął z pewną rezerwą. Obawiał się, że zadania mogą go przerastać. On wie, że jestem bardzo wymagający, a on z kolei jest ambitny i chciałby dobrze wywiązać się z nałożonych na niego obowiązków. Ale daje słowo, że będzie się starał i podziękował za wyróżnienie.
Ostatniego dnia listopada referowałem w KD program rozwoju HYDROMY, który otrzymał doskonałą ocenę. Program opracowywałem po godzinach pracy, kosztem odpoczynku. Innych możliwości nie miałem.
Na początku grudnia byłem z wizytą u dyrektora NBP w Szczecinie. Usłyszałem wiele ciepłych słów pod adresem fabryki i własnym. Nie istnieją już przeszkody w zaciąganiu kredytów - oznajmił mi dyrektor banku. Brawo! Stajemy się wiarygodni! - pomyślałem.
Od połowy grudnia w ramach WOG (Wielkie Organizacje Gospodarcze) realizowana była reorganizacja Zjednoczenia. Niemal zmuszono mnie do podpisania w WZMB – Waryński protokółu wejścia do KOMBINATU.
Na początku atmosfera była na tyle dobra, że załatwiłem kilka spraw, które przed tym były nie do ugryzienia.
Następnego dnia odbyło się pierwsze kolegium dyrektorskie w nowej organizacji. HYDROMA miała już dobre notowania. Pniemy się w górę – zapisałem.
Po raz pierwszy zrobiliśmy dekadę w wysokości 25,6 %. Przed tym było to niemożliwe.
W fabryce zagorzali przeciwnicy nie dawali spokoju. Nowym powodem do dyskusji i nieporozumień były prace komisji d/s zmiany płac. Okazało się, że każdy powód był dobry do siania niezdrowej atmosfery.
Później wydarzenia były podobne do siebie. Każdego dnia miałem setki różnych problemów zawodowych, którym musiałem stawiać czoło. Jedne były mniej absorbujące inne więcej. Były także chwile relaksu. Mogłem poczytać gazetę, porozmawiać z redaktorami gazet lokalnych, albo kolegami dyrektorami z innych zakładów pracy, którzy mieli podobne problemy i przychodzili poradzić się albo po prostu wymienić poglądy i załatwić jakąś najpotrzebniejszą sprawę: materiału, transportu, wypożyczenia koparki, dźwigu i tp.
Coraz częściej przychodzili również pracownicy ze swoimi sprawami osobistymi. Byłem jakby w konfesjonale. Wysłuchiwałem wszystkich z powagą i tam gdzie mogłem załatwiałem od ręki. Jeżeli nie mogłem załatwić natychmiast, nadawałem bieg tej sprawie.
Właśnie do gabinetu przyszły dwie kobiety. Starsza i młoda dziewczyna. Obie pracowały na produkcji. Starsza oświadczyła, że przyszły do dyrektora jak do ojca. Szukają opieki i obrony przed ludźmi, od których zależy ich praca i zarobek.
– Ma pan, panie dyrektorze, takich ludzi – zaczęła starsza, którzy lepszą pracę dają wyłącznie za usługi. No wie pan, za jakie?!
– No – zwróciła się do młodsze j– opowiadaj panu dyrektorowi jak to było i rozbierz się i pokaż panu…
Kategorycznie zabroniłem rozbierać się młodej dziewczynie i powiedziałem, że mogę sobie wyobrazić, bo jestem dorosły, a od obdukcji jest lekarz, którego zaraz o to poproszę.
Byłem tak zażenowany, że czułem, iż jestem czerwony od stóp po czubek głowy.
Panie dokładnie opowiedziały mi o zwyczajach panujących w fabryce od dawna, wymieniły nazwiska bezpośrednich sprawców i kierowników, którzy o tym wiedzieli, ale nie reagowali.
Wszyscy oni są grajkami i tworzą zespół grający – orkiestrę.
Miałem jak na dłoni potwierdzenie o tych, o których słyszałem wcześniej. Tylko, że wtedy nic konkretnego.
Zacząłem się zastanawiać nad tym jak postąpić z winnymi, bo panie powiedziały, że nie chcą rozgłosu i nie będą odpowiadać przed śledczym.
Moje osobiste śledztwo otworzyło usta tym, którzy trwali w zmowie milczenia. Z fabryki zniknął stary zwyczaj i ..., i od tej pory podobnych skarg nie było.
Przy tej okazji dowiedziałem się, że podobne praktyki panowały w innych zakładach pracy. Miało to niby tłumaczyć winnych takich praktyk.
Wszędzie tam, gdzie istniał system akordowy i załogi mieszane, tam można było spodziewać się takich praktyk. Szczególnie na drugich zmianach.
Czy zawsze chodziło o korzyści? Trudno było jednoznacznie stwierdzić.
Przypomniał mi się przypadek z poprzedniego zakładu pracy. Uruchomialiśmy ważną produkcję i dlatego kontrolowaliśmy nad ranem kolejną zmianę . Kontrolę wymusił dyrektor B.P. Doszły do niego informacje, że o tej porze nocy zmiana prawie nie pracuje, a nadzór najczęściej „kima” w kantorkach.
Poszliśmy na wydział obróbki wiórowej pełnego maszyn i różnych zakamarków.
Chodziliśmy od stanowiska do stanowiska i stwierdzaliśmy, że informacje nie były pozbawione racji. Jedni pracowali normalnie, inni na „pół gwizdka”.
Niektórych budziliśmy, bo na stanowisku pracy potrafili spać na stojąco. Na szczęście przy wyłączonej obrabiarce, a inni dosłownie leżeli za obrabiarkami na podestach i jakichś łachmanach i smacznie spali.
Właśnie podeszliśmy do wielkiej wytaczarki, która „odpoczywała”, a powinna pracować, bo była wąskim gardłem i mój Szef zaczął szperać na tyłach tej maszyny, za obsługą.
Myślał, że obsługa za maszyną śpi, jak inne. Czekałem, że wyciągnie śpiocha i dopiero będzie pranie obu winnych. To znaczy obsługującego obrabiarkę i mistrza, który zjawił się po dłuższej chwili. Widocznie także drzemał.
Stary niemal wybiegł z za maszyny z oczami jak guziki i powiada:
– Wie pan, co oni tam robią?
– Jacy oni? – zapytałem, bo myślałem tylko o męskiej obsłudze, która na przykład, mogłaby raczyć się alkoholem.
– No ten, taki z Poprawczaka z kobitą, która obsługuje wytaczarkę!
Mistrz od razu pobiegł za wytaczarkę, a ja na to.
– Szefie, oni są młodzi, a krew nie woda. Taka mała przerwa w pracy. Dla relaksu. Sen odpędzali od siebie.
– Niech pan nie żartuje. Czegoś takiego w życiu bym się nie spodziewał.
W tym czasie mistrz, kazał tamtym, spragnionym pieszczot, ubrać się i przyprowadził przed oblicze Szefa. Chłopak, ogolony do zera był spokojny i nic nie robił sobie sytuacji w jakiej się znalazł.
Natomiast niewiasta, zaczęła płakać i prosić, aby jej nie zwalniano, bo ona ma dziecko i jest samotna.
Dyrektor spojrzał na nią i niemal spokojnie powiedział:
– Nie wystarczy pani jedno dziecko i chce pani mieć więcej na wychowaniu? I takiego wskazując na ZEKA wybiera pani na opiekuna i ojca?
Mistrzowi polecił, aby natychmiast zawiadomił opiekuna Poprawczaków w celu usunięcia tego podopiecznego z fabryki, a pani…. udzielić nagany i obniżyć dniówkę.
Do bramy szliśmy w milczeniu i dopiero kiedy podawaliśmy sobie ręce na pożegnanie, mruknął:
– Cholera, że też to ja musiałem ich nakryć?
Zaraz po tym incydencie fabryka zrezygnowała ze współpracy z Zakładem Opiekuńczym na Bezrzeczu.
Wracam do opowieści z HYDROMY. Zanim wprowadziliśmy nowy system płac zgodnie z Ustawą 222/72, musieliśmy ….. W Centrali, czyli Warszawie zawsze wymyślano takie zawiłości, które nie tylko nie służyły jakiemuś celowi porządkowania czegoś, ale przede wszystkim zwykle utrudniały i tak już trudne życie.
Taką trudnością, czysto życiową, było to, że Komisja Zakładowa pracująca nad nowym systemem płacowym musiała w określonym obligatoryjnym terminie stawić się w pełnym składzie w Warszawie przed obliczem Komisji Branżowej.
Był grudzień, przed świętami Bożego Narodzenia, pociągi spóźniały się niemiłosiernie i nic nam nie pasowało, aby być na wyznaczoną godzinę w stolicy.
O ile nie pojedziemy albo spóźnimy się, cała nasza praca pójdzie na marne, a załoga nam tego nie wybaczy.
Decydujemy się jechać do Warszawy samochodem marki Żuk - towos, czyli takim towarowym i osobowym z ławeczkami po bokach skrzyni. Zaznaczam, że nas było siedmiu! Jedni jechali na ławeczkach inni na wstawionych fotelach gabinetowych. Dmuchawa pracowała pełną mocą, ale ogrzać całego pojazdu nie była w stanie. Zmienialiśmy miejsca, aby nikt nie czuł się pokrzywdzony.
Nad ranem w Błoniach byliśmy świadkami skutku najechania małego samochodu na bok nieoświetlonej przyczepy traktora. Była mgła.
Zakrwawiony człowiek usiłował z dwoma przygodnymi kierowcami wyciągnąć zakleszczoną we wraku matkę, która nie dawała znaku życia.
Okropnie nam się to udzieliło. Pojechaliśmy na najbliższy posterunek MO, aby zgłosić wypadek. Pojechaliśmy także do pogotowia, bo władza miał zepsuty telefon.
Zmarnowani, przed czasem byliśmy na miejscu i dzięki roztropnemu portierowi powoli doszliśmy do siebie.
O wyznaczonej godzinie zaproszono nas na posiedzenie Komisji, która miała dokonać odbioru naszego protokołu, zadać kilkanaście pytań i wydać werdykt.
Dla nas tylko pozytywny był ważny.
Jak się okazało Komisja Branżowa składała się tylko z dwóch ludzi. Inni nie przybyli na posiedzenie. Przewodniczący nas grzecznie przepraszał, bo to czas przedświąteczny i chyba to rozumiemy? Po pobieżnym przeglądnięciu materiałów stwierdził, że nasz protokół jest dobry i obaj komisarze go podpiszą, czyli wydadzą decyzję zezwalającą na wprowadzenie zmian płacowych.
Żadnych pytań nam nie zadawali i żadnych wyjaśnień nie żądali. Dlaczego byliśmy potrzebni wszyscy? odpowiedzi też nie udzieli.
Odczuliśmy, że to tylko gra wielkich i ważnych, a my jesteśmy malutkimi niemymi aktorami.
Szlak mnie trafiał i chciałem wykrzyczeć, że cały ten system to wielka gra pozorów, że robi się kpiny z ludzi, którzy ciężko i z wielkim zaangażowaniem pracują! Że tą centralę należałoby roz….ć i rozdeptać, i tak dalej. Nie mogłem. Nie wolno mi było powiedzieć nawet jednej setnej tego, co czułem. Wiedziałem, że tutaj w centrali byle baba klozetowa może zaszkodzić porządnym oddanym ludziom. I serdecznie temu systemowi życzyłem, aby się rozpadł!
Wykończeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do fabryki
W fabryce byłem zmuszony uśmierzać konflikt pomiędzy kierownikami, a Komitetem Zakładowym PZPR. Kłótnie nie będą budowały, a raczej hamowały - mówiłem.
Poczytuję to sobie za zasługę, że udało mi się uspokoić zwaśnionych, bez wynoszenia tego na zewnątrz.
Zadania na koniec roku zostały wykonane z malutkim przekroczeniem. Było to wielkie zaskoczenie nawet dla tych malkontentów, którzy stale jątrzyli i rozrabiali.
W okresie zimowym organizowaliśmy kuligi dla młodzieży szkolnej, pracowników i ich dzieci połączone z ogniskami i pieczeniem kiełbasek. Taka forma rekreacji i integracji załogi. W każdy poniedziałek można było przekonać się, że atmosfera była zupełnie inna niż to bywało poprzednio.
Nowy sposób wykonywania końcówek cylindrów znacznie obniżył ilość produkowanych wiórów. Przy stanowiskach było czyściej i wióry woził tylko jeden samochód i to znacznie rzadziej niż dotychczas.
Przystąpiliśmy do unifikacji wyrobów. Liczyliśmy na dalsze zmiany i oszczędności w robociźnie, nie mówiąc o innych: jak w narzędziach, zużyciu energii itd.
Zauważyłem, że moi pracownicy powoli zapalali się do wszelkich zmian, które im podsuwałem, a i sami proponowali następne ulepszenia. Inż. Doliński zaproponował zmiany konstrukcyjne w pompach. Pozwoliłoby to podnieść ciśnienia robocze. Rozmawialiśmy także na temat pomp o zmiennym wydatku.
Od marca 1974 roku rozpoczęliśmy budowę hali o powierzchni 3000 metrów kwadratowych.
Przyszła wiadomość ze Zjednoczenia, że jestem zobowiązany wyjechać do Moskwy i podpisać kontrakt na dostawę z Leningradu elementów domu składającego się ze 165 mieszkań ( pilnie potrzebowałem tylko około 60 mieszkań! ).
Obowiązkiem HYDROMY było załatwienie placu pod budowę w rejonie dotychczas budowanych tzw.Leningradów dla PŻM.
Nasz dom miał być nasty, czyli następny z wielu już stojących.
Jedynym miejscem mogły być jedynie ogródki działkowe przy ul. Derdowskiego.
Po wielu zabiegach, graniczących z cudem uzyskaliśmy plac i przysporzyliśmy sobie wielu wrogów – działkowców, którzy później zdarli z nas skórę. Wypłaciliśmy im ponad milion złotych odszkodowania.
I tutaj muszę znowu przypomnieć Jana Mazura - Gł. Księgowego. Bez szemrania załatwił pieniądze tylko sobie znanym sposobem. Nadzór nad realizacją zadania powierzyłem mojemu zastępcy inż. Fenczakowi, a do Moskwy musiałem jechać osobiście.
Tego wymagał ode mnie fundator, czyli Dyrektor Naczelny Zjednoczenia Maszyn Budowlanych BUMAR w Warszawie - dyrektor B. Perkowski.
Ostatnie dni m-ca marca 1974r- Moskwa.
Do Moskwy polecieliśmy w czwórkę: Przedstawiciel Budimexu, pracownik z ZPMB, z-ca dyrektora SPBO2 ze Szczecina i ja. Naszym zadaniem było podpisanie kontraktu i uzgodnienie dostaw do Szczecina. Transport morski mieliśmy załatwić sami. To znaczy HYDROMA z Polską Żegluga Morską.
Zamieszkaliśmy w hotelu ROSIJA.
Do Ministerstwa wożono nas każdego ranka ministerialną Wołgą i dokładnie sprawdzano przed wejściem na piętro.
Czuliśmy się nieswojo. Ale nie mieliśmy na to wpływu. Takie były procedury.
W pierwszym dniu do salki konferencyjnej, którą później nazywaliśmy naszą celą, weszło parę osób. Przedstawili się z imienia, nazwiska i otczestwa, powiedzieli, jakie piastują stanowiska i spokojnie oznajmili, że oni nam elementy domu sprzedadzą pod warunkiem, że my dodatkowo dopłacimy 6748 rubli i 67 kopiejek. Kwota ta, to wartość wszelkich dotychczasowych ubytków z poprzednich budów. Po chwili wyszli, zostawiając nas samych na kilka godzin. Mogliśmy wychodzić jedynie do toalety. Wyjście z budynku było niemożliwe. Zapreszczeno – powiedział dyżurny na korytarzu.
Czekając, aż się ktoś zjawi, żartowaliśmy, że kruszejemy jak zając za oknem. W końcu szlak nas trafił i zażądaliśmy od dyżurnego, aby ktoś do nas przyszedł.
– Przyjdzie, przyjdzie jak będzie potrzeba – usłyszeliśmy odpowiedź.
Pod koniec dnia istotnie przyszedł jeden z tych, który był rano i zapytał:
– Czy już zdecydowaliśmy się na wniesienie dodatkowej opłaty? Jeżeli tak to jutro rano podpiszemy dokumenty.
Nie chcieliśmy zrywać wstępnego porozumienia i powiedzieliśmy, że musimy skonsultować postawiony przez nich warunek z Warszawą, a takiej możliwości oni nam nie udostępnili.
"Naczalnik" zaczął coś bąkać o tym, że oni myśleli, że my mamy wszelkie pełnomocnictwa i nie potrzebujemy konsultować się z nikim.
Tym bardziej, że jest to bardzo mała kwota w porównaniu do wartości dostaw i nie warto o niej rozważać długo i zbyt poważnie.
Do hotelu przybyliśmy późno i każdy poszedł do swego pokoju, aby przez chwilę pobyć i porozmyślać.
O zwiedzaniu Moskwy mowy być nie mogło. Jutro także jest dzień i może znajdziemy trochę czasu i wtedy pójdziemy przynajmniej na plac Czerwony, a może do GUMu?
Razem z moim kompanem ze Szczecina zeszliśmy do restauracji hotelowej. Wolnych stolików nie było.
Przy jednym siedział oficer, sam. Zapytałem, czy dwa miejsca są wolne?
Odpowiedział, że zaprasza do kompanii. Siedział w pojedynkę i było mu grustno, bo rozmyślał nad tym, co przeżył.
Zauważyłem, że był bardzo młodym człowiekiem i nie powinien w tym wieku być pokryty taką siwizną. Jego siwizna była tak intensywna, że mogłaby służyć bardzo staremu człowiekowi.
Przyszedł kelner i zamówiłem dla nas dania. Mój przyjaciel nie odzywał się, bo nie znał rosyjskiego na tyle, aby rozmawiać.
Ja natomiast z wojskowym prowadziłem rozmowę na temat wojska. Dowiedziałem się, że niedawno oficer był kadetem, bo zawód ten w ich rodzinie jest tradycją. Dziadek i ojciec byli wojskowymi wysokiej rangi i jemu też przyszło służyć Związkowi Radzieckiemu w armii. On nie narzeka, ale jest to bardzo ciężki kawałek chleba i teraz rozumie swoich poprzedników, którzy tyle przeszli. Nie musi chyba tłumaczyć, bo ja z pewnością wiem, co każdy z nich przeszedł.
Wyczułem, że oficer traktuje nas , jako obywateli Związku Radzieckiego z republik nadbałtyckich – Litwy, Łotwy lub Estonii.
Nie wyprowadzałem go z błędu, a kapitan brnął dalej. Powiedział, że ostatnio przeżył tyle, iż starczyłoby dla wielu.
Myśmy otrzymali swoje zamówienie, a on zaproponował, abyśmy wypili za jego pomyślność, bo on nie wie, jaka czeka go przyszłość?
Widocznie ma chandrę z powodu zawodu miłosnego? – pomyślałem. On także tak zrozumiał swoją wypowiedź i natychmiast wyjaśnił, że ta siwizna to wynik przeżyć zupełnie innych.
On był „Tam”! A „Tam” było strasznie i "tam" osiwiał w mgnieniu oka.
Wiedziałem, o co chodzi. Granica radziecka i chińska, rzeka Ussuri. Pokiwałem głową, że rozumiem. Oficer, już troszkę podpity, zaczął nam opowiadać, że te Kitajce pchali się kupami, a my musieliśmy bronić granicy. Kitajce użyli nawet czołgów i artylerii – mówił. My ich zmiataliśmy za jednym strzałem. I to tak, że nawet tanki znikały. Zrobiłem mądrą minę i powiedziałem – rozumiem, laser to siła.
I w tym momencie odezwał się mój kompan. Nagle wydało się, że jesteśmy ludźmi z zagranicy. Wojskowy zapytał tylko skąd jesteśmy?
Odpowiedziałem, że także z nad Bałtyku, czyli z Polski, ale nasz kapitan już wychodził. Bardzo się spieszył.
Rano znowu pojechaliśmy do Ministerstwa Budownictwa ZSRR. Znowu byliśmy w tym samej salce. Znowu stała tylko woda i znowu zjawił się jakiś człowiek – tym razem nieznajomy i zapytał czy jesteśmy gotowi podpisać dogowor, czy najpierw chcemy rozmawiać z Warszawą? Jeżeli tak, to oni przyniosą tutaj telefon i umożliwią taką rozmowę. Połączenie uzyskamy natychmiast.
Poprosiliśmy o telefon i przedstawiciel Budimexu zadzwonił do swojego szefa i wyjaśnił, czego żądają Rosjanie.
Oczywiście nie jest to duża kwota, ale nie planowano takiego wydatku, a inwestor, czyli HYDROMA ma ręce związane. Takich pieniędzy nie posiada. Nawet przedstawiciel Zjednoczenia nie może decydować, bo takich pełnomocnictw nie mamy.
Usłyszał, że mamy starać się i z pustymi rękami nie wracać. Na zakończenie usłyszał, że musimy użyć własnego uroku. Odłożył słuchawkę i szpetnie zaklął. A zwracając się do mnie powiedział, – Pan, panie dyrektorze, musi się ugiąć i zapłacić im ten dodatek. Albo damy im lekcję dobrego wychowania i przypomnimy im o zobowiązaniach wynikających z przyjaźni radziecko - polskiej. Ja zaczynam dzisiaj, a jak to nie pomoże, pan jutro będzie kontynuował, bo tylko my obaj rozmawiamy po rosyjsku. Na wszelki wypadek niech pan się przygotuje.
Po kilku godzinach przyszli do nas naczalniki i zapytali czy konsultacje pomogły nam podjąć właściwą decyzję? Oni nie mogą rezygnować z tego, co im się należy.
W tym czasie przyszedł jakiś człowiek i widać było, że jest to bardzo ważny człowiek.
Siedział i przysłuchiwał się argumentom przedstawiciela Budimexu, który dowodził, że ten kontrakt nie jest kontynuacją poprzednich budów i ich żądania są bezpodstawne. Mogli egzekwować wcześniej, kiedy dostarczali elementy i budowali domy dla innego inwestora. Teraz wygląda to na szantaż, a nam bardzo zależy na tej inwestycji.
Żachnęli się Rosjanie. Oni takich metod, jak szantaż, nie znają i towarzysze z Polski nie mają prawa ich o to posądzać. Oni prowadzą normalną rozmowę handlową i o żadnych naciskach na stronę polską być nie może. Dają nam czas do jutra, abyśmy mogli jeszcze raz przemyśleć i są pewni, że to nam się opłaci, bo ich domy z Leningradu, kolebki rewolucji, są najlepsze i tanie. Kwota, o którą się sprzeczamy nie jest wielka, za to zasady handlowe muszą być zasadami.
Znowu wróciliśmy do hotelu późnym popołudniem.
Moim zadaniem było wystąpić jutro. Dotychczas na terenie ministerstwa używałem jedynie języka polskiego.
Nazajutrz rano w salce byli wczorajsi pracownicy ministerstwa i ten, który wczoraj przysłuchiwał się obradom. Siedział po środku. Był poważny i pozdrowił nas podniesioną dłonią. Spotkanie otworzył naczalnik K. i powiedział, że my ich warunki znamy i oni czekają na naszą ostateczną decyzję. Wstałem i zapytałem po rosyjsku, czy mogę powiedzieć parę słów? Widziałem zdziwienie na twarzach Rosjan.
– Nie podejrzewaliście, że jeszcze ktoś, z naszej delegacji mówi po rosyjsku?– pomyślałem.
Zacząłem od tego, że nie przypuszczałem, iż tak mała kwota może zatrząść gospodarką tak wielkiego mocarstwa, jakim jest Związek Radziecki. To jest niewyobrażalne – mówiłem dalej, aby przyjaciele radzieccy chcieli ukarać przyjaciół polskich i nie pozwolili na wybudowanie domu, na który oni tam czekają. Kieruję zakładem pracy w Szczecinie, na rubieżach Polski, gdzie głód mieszkaniowy jest ogromny i nie wierzę, aby towarzysze radzieccy byli aż tak nieczuli na potrzebę ludzi pracy w bratnim kraju. Do mojego kraju i do mojego zakładu pracy powinienem wracać z podpisanym kontraktem. Tam tylko na taki wynik czekają! Zakończyłem mowę, z której sam nie byłem zadowolony, bo była bezczelna.
Zapanowała grobowa cisza. Wróżyć mogła wszystko.
Moi współtowarzysze trzydniowego siedzenia w ministerstwie czekali w napięciu na grom z jasnego nieba.
Rosjanie milczeli i patrzyli to na mnie, to po sobie. Tylko ten w środku patrzył uparcie tylko na mnie. Wstał i zaczął od tego, że podziwia moją odwagę. Ale nawet trochę mnie rozumie. Jestem młody, zapalczywy i nawet nieźle mówię po rosyjsku z dobrym akcentem. Najwyraźniej dobrze mnie w szkole uczono. Natomiast nie powinienem obrażać Związku Radzieckiego. Kwota, o którą się spieramy istotnie jest niewielka, ale istnieją zasady handlowe. Oczywiście braki na budowie nie dotyczą tego inwestora, a innego, ale to jest ostatni dom, więc trzeba dokonać wszelkich podsumowań, nawet, jeśli są one niekorzystne dla jakiejś ze stron.
– Po naradzie – mówił dalej – jesteśmy skłonni podpisać z wami umowę i wziąć na siebie te straty.
Wy pojedziecie – powiedział patrząc na mnie – do swoich pracowników i przekażecie od nas, nie tylko dobrą nowinę, że będą mieli gdzie mieszkać, ale także bolszoj priwiet.
Pierwszy podpisał dogowor i podpisali pozostali. Przyniesiono winiak Biełyj Aist i rozlano do wielkich kielichów po brzeg. Mocno zaszumiało mi w głowie. Spałem snem twardym i śniło mi się, że jadę w nieznane. Rano już byliśmy na lotnisku Szeremietiewo i dopiero w samolocie usłyszałem, że sprawiłem nam wszystkim taniec na bardzo cienkiej lince.
2.04.74 Wszyscy czekali na mój powrót. Chcieli wiedzieć, czy powracam z tarczą – podpisanym kontraktem, czy poległem i nie udało się osiągnąć tego, o czym marzyli ci, którzy nie mieli mieszkań.
Zwołałem zebranie kierownictwa, Rady Pracowniczej, Związków Zawodowych, no i KZ PZPR. W krótkich słowach zrelacjonowałem przebieg przeprawy w Moskwie i poinformowałem, że niedługo zajmiemy się również budową dużego budynku mieszkalnego. Obok rozbudowy fabryki będzie to największa nasza budowla. Przekazałem także pozdrowienia od braci Rosjan, a szczególnie słowa dyrektora zjednoczenia. Załoga musi wiedzieć, że „ Perkowski nigdy nie rzuca słów na wiatr”!
Od marca 1974 roku, na placu budowy fabryki trwały wykopy pod stopy słupów hali produkcyjnej trójnawowej. Kierownik budowy poinformował mnie, że najbardziej boi się stóp pod słupy, które mają stanąć tuż przy ścianie starej hali.
– Prawdopodobnie będziemy zmuszeni odsunąć obrabiarki i podeprzeć dach od wewnątrz hali – oznajmił kierownik budowy.
Przez kilka dni głowiliśmy się, jak tego uniknąć. Produkcja nie mogła być ograniczona. Zadania były tak duże, że byłoby to całkowicie niemożliwe. Nawet zastanawialiśmy się nad tym, czy nie postawić lekkiego zadaszenia na okres lata i przenieść obrabiarki na plac manewrowy?
Po pewnym czasie stanęły trzy rzędy słupów i potrzebny był czwarty, aby przystąpić do nakładania poprzecznych belek i konstrukcji dachu.
Kierownik budowy zaproponował rozwiązanie, które pozwoli wykonywać wykopy i zalewać betonem stopy bez specjalnego podpierania dachu. On przewidywał, że taki manewr może być skuteczny przy odpowiednim miejscowym podpieraniu fundamentu starej hali, przy budowie kolejnej stopy. W ten sposób skrócimy czas budowy o kilka miesięcy i nie będzie ona przeszkadzała w przebiegu produkcji. Muszę tylko wspólnie z nim podzielić się odpowiedzialnością. Tak na wszelki wypadek.
Nie miałem wyjścia. Obiecałem, że po osadzeniu ostatniego słupa, dla wykonawców postawię skrzynkę szampana, kupioną z własnej kieszeni.
Po niedługim czasie piliśmy szampan. Od tej chwili wszystko” posuwało” się wartko i hala rosła w oczach.
Przed nami było jednak wiele do zrobienia. Cała infrastruktura z halą magazynową, budynkami: zaplecza i administracyjnym.
Najtrudniejszym zadaniem była budowa Galwanizerni chromu technicznego wraz neutralizacją ścieków z najnowocześniejszym na owe czasy sterowaniem automatycznym (prawie komputerowym). Urządzenia wykonywał ZUGiL– Wieluń. Aby ten odcinek zrealizować potrzebowałem fachowego nadzoru ze strony fabryki. Zatrudniłem p. Brzeźniakiewicza. Znałem go z POLMO, gdzie był kierownikiem galwanizerni. Wybór był dobry i prace posuwały się do przodu.
W trakcie budowy okazało się, że badanie gruntu nie było przeprowadzone zbyt wnikliwie i były problemy z odwodnieniem bardzo głębokiego wykopu oczyszczalni ścieków. Trzeba było założyć ponad 100 pomp „igłowych” do wypompowywania wody podskórnej i w tym czasie betonować i izolować nieckę komory oczyszczalni.
Wykończenie hali, galwanizerni i neutralizacji ścieków, malarni i uzbrojenie w maszyny i urządzenia potrwa trochę, ale teraz fabryka pompek jak zwykłem nazywać na początku HYDROMĘ, zacznie przedstawiać poważną fabrykę hydrauliki siłowej.
Zaczynaliśmy liczyć się nie tylko w kraju.
Zaraz po nowym roku(w 1975r) Sekretarz przyniósł mi list od I Sekretarza KW PZPR – Janusza Brycha, adresowany do I Sekretarza KZ PZPR i dyrektora Fabryki Urządzeń Budowlanych „HYDROMA” w Szczecinie, z którego m.in. odczytałem:
–” Osiągnięte w 1974 efekty społeczno - gospodarcze stawiają Fabrykę Urządzeń Budowlanych „Hydroma” w rzędzie najlepiej pracujących zakładów naszego województwa. Za uzyskane wyniki w imieniu Komitetu Wojewódzkiego PZPR składam załodze oraz kierownictwu partyjno - gospodarczemu zakładu serdeczne gratulacje i podziękowania. Osiągnięte przez Wasz zakład wyniki wzrostu produkcji i wydajności pracy oraz realizacji zobowiązań na XXX- lecie PRL pozwoliły na zabezpieczenie potrzeb zakładów produkujących maszyny budowlane, tak bardzo potrzebnych w warunkach dynamicznego rozwoju społeczno - gospodarczego regionu i kraju” „ Przyjmijcie również dla Was i całej załogi życzenia…”
I taki - efektywny był rok 1975. Wszystko rosło. Hydroma przestała być kopciuszkiem. Stała się znaczącą i szanowaną firmą, aż przyszedł rok 1976. Rok niepowodzeń za sprawą... O tym w następnych odcinkach wspomnień z HYDROMY.