poniedziałek, 10 października 2011 17:48

[1] Obraz malowany po latach

Napisane przez Mieczysław Walków

Podole z mleka i miodu słynące.  Urodziłem się na Podolu, we wrześniu 1932 roku we wsi Łanowce w powiecie Borszczów. Do granicy Państwa z ówczesną Rosją było zaledwie  13 kilometrów - do Skały Podolskiej nad Zbruczem. Można powiedzieć, że się urodziłem  w pasie przygranicznym.

Na kilka miesięcy przed wojną okolica była penetrowana przez sowieckich wywiadowców, najczęściej przebranych
za żebraków. Na tamtych terenach  wszelkiej maści żebraków było bez liku. Przychodzili do furtek i bram i prosili
o wsparcie. Nie zawsze chcieli przyjmować chleb z małem i mleko. Bywało, że mleko wylewali pod nogi ofiarodawcy, a chleb rzucali psom.
Takich u nas nie lubiano i najchętniej potraktowano by ich kijem.

Babcia- Agnieszka Czarnecka- ze strony mamy była kobietą nietuzinkową. Była bardzo łaskawa dla każdego, a szczególnie biednego. Bliźniemu oddawała ostatni grosz, ale w przypadku wylewania mleka przez żebraka zwykła mówić: - Ten człowiek z pewnością w tej chwili nie jest głodny, ale kiedy nim będzie, będzie mocno żałował tego czynu.
Nijak nie mogłem zrozumieć babcinej filozofii.
Jako akuszerka (nauki pobierała w Krakowie) stale przebywała poza domem. Niosła pomoc innym – jak mówiono u nas w domu.
Leczyła i odbierała porody. Można by  powiedzieć, że każdy nowo narodzony we wsi Łanowce lub w innych okolicznych
wsiach był jej dobrym znajomym od urodzenia.
Babcia znała się również dobrze na medycynie ludowej i pomagała współziomkom w różnych chorobach.

Nasza babcia  z rozrzewnieniem wspominała swoją młodość. Opowiadała nam tak ciekawie, że słuchaliśmy tych opowieści
godzinami.
Mówię – słuchaliśmy, bo słuchałem z moją starszą o kilka lat kuzynką Bronią.
O swoich przygodach z młodości opowiadała nam  w przerwach, pomiędzy jedną a drugą bajką.
Bajek znała mnóstwo.
Umiała je na pamięć i tak pięknie, barwnie i sugestywnie opowiadała, że później nie mogłem zasnąć i zdawało mi się,
że to ja właśnie jestem tym odważnym Jasiem, w ponurym i ciemnym  jodłowym lesie trzymam za rączkę wystraszoną Małgosię
i uspokajam ją, aby się nie bała Baby Jagi. Ja ją obronię przed tym strasznym czupiradłem z kotem lub krukiem na ramieniu.
Babcia Agnieszka umiała również ładnie śpiewać i śpiewała wyłącznie po polsku, czesku, a czasem po niemiecku.
Uwielbiała odwiedzać liczną rodzinę, przyjaciół i znajomych. Woził ją dziadek słynną bryczką albo jeździła koleją. 
 Często zabierali mnie ze sobą i jeździłem do Horszkowiec, Krzywcza, Bilcza Złotego, Jezierzan, Czortkowa i wielu innych miejscowości lub
w połowie sierpnia do Winiatyniec na odpust.
Dziadek w Winiatyńcach miał siostry i braci przyrodnich.
Miałem wtedy ogromną frajdę. Babcia  na straganach kupowała dla mnie wszystko, czego tylko zapragnąłem.
Oczywiście w ramach rozsądku, ale i tak tego było za wiele.
Dziadek czasem robił babci awanturę, że rozpieszcza smarkacza. - Najlepiej, to jemu pas by się przydał na tyłek– mawiał, a nie zabawki, których w domu jest bez liku. Tylko plączą się pod nogami – mruczał pod wąsem.
Bywało, że dziadkowie z odpustu wracali  zwaśnieni z mojego powodu, a na następny rok znowu zabierali mnie do Winiatyniec, lub do innej miejscowości.

Niemal zawsze, kiedy babcia miała zamiar odwiedzić koleżankę lub przyjaciółkę, brała mnie ze sobą.
Wszystkich przekonywała, że dziecko powinno wiele widzieć i słyszeć, poznawać ludzi, zwyczaje itp.
Zabierała mnie wtedy, kiedy nie byłem chory.
Chorowałem chyba na wszystkie dziecięce choroby. Chociaż chowany na wsi łapałem 
od rówieśników wszystko co było pod ręką. Oni, moi koledzy i koleżanki mniej chorowali. A może zwyczajnie byłem dzieckiem chorowitym?

Babcia Agnieszka pochodziła z Dziędziorów. Saga tego rodu głosiła, że nazwisko rodowe brzmiało kiedyś Kędzierscy.
Trzej bracia noszący to  nazwisko, brali udział w Powstaniu Listopadowym.
Na skutek represji carskich uciekli do zaboru austriackiego i postanowili, że dwóch z nich zmieni brzmienie nazwiska, a tylko jeden z nich pozostanie Kędzierskim. - Dla zachowania ciągłości rodu - powiadali.
Tata babci Mateusz był stolarzem. Próbował później innej profesji. Zaczął prowadzić gospodę.
Niestety nie miał szczęścia. Zbankrutował w wyniku podstępnej, polegającej na zniszczeniu zapasów, konkurencji. 
Wtedy na dobre powrócił do stolarzenia.
A, że był dobrym fachowcem, szybko stanął na nogi.
Najczęściej był zatrudniany przez Sapiehów.
Małą Agnieszkę ojciec często zabierał do pałacu w Bilczu Złotym. Bawiła się tam z dziećmi i tam też uważano ją niemal za swoją.
O młodszej siostrze babci, czyli Rozalii wiem niewiele. Jedynie to, że pobierała naukę gry na skrzypcach i pięknie grała.
Podobno zmarła podczas pierwszej wojny światowej.
Najstarszy brat Wawrzyniec, był nauczycielem w zaborze rosyjskim.
W wyniku poważnego konfliktu z carskim oficerem (poszło o kobietę), potajemnie wyjechał z ukochaną do Stanów Zjednoczonych i słuch po nim zaginął.
Młodsi bracia babci Agnieszki: Jan i Franciszek, byli przez ojca inaczej przygotowywani do życia.
Jana, ojciec uczył fachu stolarskiego i zapisał mu stolarnię, jako swemu dziedzicowi. 
Najmłodszego Franciszka wysłał do szkoły w Krakowie. Franciszek z Krakowa do domu nie powrócił. 
W Krakowie się ożenił i do emerytury pracował na kolei. Jego dzieci: Józef, Władysław, Jan i Emilia, a szczególnie chłopcy,
odwiedzali swoją ciocię Agnieszkę w Łanowcach.
Jeden z nich Janek- starszy ode mnie o sześć lat, później został znanym malarzem i rysownikiem (Jan Dziędziora 1926-1987).
W Łanowcach próbował uczyć mnie, małego szkraba, rysować.

Przez jakiś czas dwaj bracia, mój tata i Stefan, prowadzili duży ogród klasztorny pod Czortkowem. Jeździłem tam z mamą,
kiedy byłem jeszcze bardzo małym dzieckiem.
Z tego okresu zapamiętałem jedynie ogromne stawy rybne, powozownię z różnymi pojazdami i bardzo namolną gospodynię, która co chwilę przytulała małego Miecia do siebie i pytała czy nie jestem głodny albo czy nie potrzeba mi czego? 
Pamiętam, że siedziałem na powozie i byłem całkowicie pochłonięty zabawą.
Gospodyni, co jakiś czas nie dawała mi spokoju i przeszkadzała w zabawie. Podobno zmarszczyłem brwi i nazwałem ją Gułą.

Było to w obecności opata czy przeora? Wystarczy, że przełożonego.
Za ten wyczyn zostałem skarcony przez rodziców.
Natomiast przez zakonnika nagrodzony słodyczami.
Szef gospodyni, śmiejąc się do rozpuku, wielokrotnie mnie pytał: 
– Dziecko, jak ty poznałeś, że to właśnie jest Guła? 
Nie mogłem pojąć, o co mu chodzi? przecież zawsze tak nazywałem moją kuzynkę - Bronkę, kiedy się ze mną droczyła.
Zupełnie nie wiedziałem co to znaczy, ale zawsze pasowało.

Czytany 1874 razy Ostatnio zmieniany piątek, 04 grudnia 2020 18:24
Więcej w tej kategorii: [2] Z duszą na ramieniu »
Zaloguj się, by skomentować