piątek, 21 października 2011 13:09

[4] Dziadek Stanisław Czarnecki

Napisane przez Mieczysław Walków

Dziadek Stanisław  
(Czarnecki) wiele lat pracował w Kanadzie przy budowie dróg kolejowych. W nagrodę za dobrą pracę otrzymał od Kompanii Kolejowej bilet na wyjazd do Polski i powrotny do Kanady. Otrzymał także całkowicie opłaconą podróż do Kanady dla całej rodziny.

Przyjechał do Polski w roku 1920 lub na początku 1921 z myślą, że po koniecznych przygotowaniach zabierze wszystkich i wyjadą do kraju pachnącego żywicą. Nie pomogły namowy na lepsze życie i nie pomógł płacz dzieci, które chciały zwiedzać świat. Babcia kategorycznie odmówiła. Powiedziała, że ona nigdy nie odważy się płynąć przez tak wielką kałabanię, czyli ocean i dodała: taki wielki i niezatapialny Titanik poszedł na dno, a co dopiero jakiś tam frachtowiec, którym miałaby z dziećmi płynąć. Skończyło się na tym, że dziadek odesłał papiery, podziękował i pozostał w nowo tworzącej się Polsce. Podobno nosił się elegancko i uchodził za bardzo bogatego. 
Kupcy żydowscy, namawiali go do różnych inwestycji. Najpierw postanowili z babcią, że za zarobione pieniądze, w Jezierzanach kupią aptekę.

Z pewnością tak by było, gdyby nie napatoczył się sprzedawca dużego gospodarstwa w Łanowcach. Dziadek, który na roli pracował tylko u farmera i to w zupełnie innych warunkach niż polskie, nie zdawał sobie sprawy z tego, na co się porywa.
Gospodarstwo kupował w okresie wielkiej inflacji i zmiany pieniądza w Polsce. Na szczęście umowa była spisana dość korzystnie, a pieniądze były w banku Kanadyjskim. Dziadek stracił niewiele, ale stracił tyle by nie mógł kupić innej apteki, nieco uboższej i tańszej od poprzedniej. Dom, który kupił w Łanowcach był duży z kilkoma obszernymi izbami, wysoki. Obejścia były dwa. Jedno ze stajnią, oborą, dużą chlewnią, magazynem na zboże i wozownią, która była kryta gontem oraz dużym placem, na którym później moi rodzice pobudowali pomieszczenia gospodarskie z drugą wozownią. Pozostawało jeszcze ogromne podwórko, na którym swobodnie można było zawracać nawet wozem drabiniastym. Obejście drugie zwane "stodolnym", było za drugą bramą. Tam stały  ogromne stodoły do gromadzenia plonów. Okazało się, że nie wystarczały i dziadek musiał zborze układać w stogi. Najczęściej były dwa lub trzy bardzo duże. Za stodołami aż po wysoki przepust pod traktem – Borszczów – Czortków – Zaleszczyki, był ogród i wielki sad wiśniowy, przedzielony szerokim rowem. Później większą część ogrodu i sadu dziadek podzielił pomiędzy syna Władysława i Marię – córkę – moją mamę. Rodzice założyli ogrodnictwo i sad z unikatowymi drzewami i krzewami owocowymi. Pole uprawne do tego gospodarstwa było duże lecz niestety rozczłonkowane. Dziadek tego nie brał pod uwagę, bo tak naprawdę – jak już wspominałem– nie znał się na rolnictwie. Pola były w trzech lub czterech miejscach, oddalonych od gospodarstwa w promieniu  półtora do dwóch kilometrów, i to w terenie mocno górzystym. Dopóki dzieci były wolne i nie były w związkach małżeńskich, dziadek miał robotników pod ręką.
Babcia nigdy nie pracowała na roli. Dziadek kupował nowinki techniczne, ale tylko te, które były najpotrzebniejsze w samym gospodarstwie. Traktorów na wschodzie nie było. Orały lokomobile, ale na obszernych łanach, dziadek takich nie miał. Pozostawały tylko konie, które mogły uciągnąć najwyżej pług.Na polach położonych na stokach nawet z pługiem jednoskibowym były problemy. Siewniki i kosiarki były bardzo drogie i nie pasowały do tradycji i dlatego siano i zbierano ręcznie. To była ciężka wyczerpująca i długotrwała praca. Nieraz słyszałem jak dziadek mówił do babci:
– Agnisiu, miałaś rację. Rolnictwa w tych warunkach nie da się prowadzić. To tylko strata czasu i pieniędzy, nie mówiąc o wysiłku.
Już przed wojną miał zamiar sprzedać pole i zająć się hodowlą koni. Na tym się znał. 
W gospodarstwie miał pięknego młodego, karego ogiera, który był pod siodło i nigdy nie był zaprzęgany i chodził za dziadkiem krok w krok skubiąc z ręki kostkę cukru. Podczas mobilizacji w 1939r, zabrali konika do wojska. Zabrali wszystkie konie, czwórkę –ogiera i wałachów. Pozostawili jedynie kobyłkę. Była źrebna. Zabrali ją Sowieci razem ze źrebakiem.
Dziadek na tzw. tłokach miał co opowiadać, a kiedy była okowita, opowiadał barwniej i śpiewał po angielsku piosenki osadników. Pamiętam jedynie kilka słów: Itce long wej, tu Tippereri, itce  long wej tu gou...  Coś w tym stylu. (It's a long way to Tipperary, it's a long way to go, it's a long way to Tipperary, to the sweetes girl I know!)

Tata mojej mamy – Stanisław, urodził się podobno w Winiatyńcach. Mając 12 lat został półsierotą. Jego ojciec Józef, zubożały szlachetka pracujący u księcia Sapiehy, nie dorobił się wielkiego majątku. Podobno mawiał, że na majątek przyjdzie czas. Niestety umarł młodo, zostawił młodą żonę z domu Sokołowską i syna Staszka, który miał pasję. Były nią konie. Wdowa -mama Stanisława w niedługim czasie poślubiła pana Sokołowskiego. Tym razem o tym samym nazwisku , na szczęście nie krewniaka nawet dalekiego pokrewieństwa. Po prostu była to zwykła zbieżność nazwisk. Urodziła kilkoro dzieci i Staszek był już zbędny, jak mawiał dziadek. Mały Staszek musiał zapracować na swoje utrzymanie. O szkole i zdobywaniu wiedzy nie było mowy. Przyjęto go do obsługi stadniny Sapiehów, bo Staszek uwielbiał konie. Dorastał, a że był chłopcem smukłym, wysportowanym i urodziwym, bardzo podobnym do swego ojca – jak mówił książę, dobrze ujeżdżał konie i świetnie powoził różnymi zaprzęgami – zwracał na siebie uwagę i był ulubieńcem wszystkich.
A trzeba wiedzieć, że Sapiehowie w swojej posiadłości w Bilczu Złotym prowadzili podobno życie bardzo towarzyskie. Organizowali nie tylko wycieczki pełne grozy, do słynnej groty Werteba, ciągnącej się, jak opowiadano,  aż do Buczacza.
Dzisiaj wiem, że to była gruba przesada. Miała korytarze o długości około 9 kilometrów. Inne w tym powiecie były znacznie dłuższe, miały dziesiątki i setki kilometrów korytarzy i może dlatego tak mówiono o jaskini Werteba.
Sapiehowie organizowali również polowania i różnego rodzaju gonitwy oraz wyścigi. W tym także zaprzęgów. Stanisław zawsze reprezentował miejscową stajnię i najczęściej wygrywał. Wtedy pan Bilcza nagradzał młodzieńca, a od panien i dziewek chłopiec nie mógł się opędzić. Jedna wpadła mu w oko – jak słoma, jak drzazga - opowiadał jak miał humor dziadek - i była to Agnieszka. 
Ona jedyna nie zwracała na niego uwagi i to go najbardziej do niej ciągnęło. Nie obeszło się bez małego skandalu.
W pewną gorącą noc, myślę, że czerwcową lub lipcową, chłopak zakradł się do pokoju, w którym spały pannice wraz z ciotką przyzwoitką i właśnie pomylił łóżka. Tak nagle przytulił się do tej przyzwoitki, że ta obudzona ze snu zaczęła krzyczeć tak, jakby ją ze skóry obdzierano.  Oczywiście obudziła wszystkich wokół, a nawet i tych, którzy spali w odległych pomieszczeniach. Kto żyw gnał do sypialni panien przeczuwając, że tam wydarzyła się jakaś tragedia. Staszek najpierw zbaraniał, zaniemówił i jakby coś go przykuło do miejsca zbrodni. Zanim ochłonął i rozpoczął ucieczkę, został ujęty i przyprowadzony przed oblicze starszej pani, twardo strzegącej cnót swoich podopiecznych. Starszy pan uśmiechał się pod wąsem, a ich syn (chyba Leon albo Antoni Sapieha), młody szaławiła wprost tarzał się ze śmiechu.
Krom zadanego wstydu, Staszkowi zakazano, na jakiś czas, zbliżać się do pałacu. Pozostała mu powozownia i pozostały ukochane konie.
Stanisław, kiedy miał już swoje lata nie poszedł do wojska, bo młody książę, prowadzący hulaszczy tryb życia i posiadający rozległe znajomości, musiał mieć nie tylko dobrego i eleganckiego stangreta do swojej czwórki koni. Potrzebował także kompana i ewentualnego obrońcę w razie potrzeby. Był nim przez kilka lat Stanisław. Jeździli, jak wspominał dziadek, wszędzie. Bywali wielokrotnie we Lwowie, Wiedniu, a nawet w Budzie i Peszcie. O tych miastach mogłem słuchać godzinami. Dziadek opowiadał najczęściej zimową porą, wieczorami. Ja pewnie zmęczony całodzienną zabawą, zasypiałem i najciekawsze strony opowiadań mnie najczęściej omijały. 
Stąd luki i w moim opowiadaniu o dziadku Czarneckim. Uzupełniałem je wtedy kiedy siedzieliśmy z dziadkiem na przyzbie w ciepły lipcowy wieczór. Ale wiele ważnych wiadomości  bezpowrotnie umknęło.
W mojej pamięci pozostały jedynie epizody, które jako dziecko uważałem za bardzo ciekawe, albo straszne lub śmieszne. Pamiętam jak opowiadał dziadek o podróży na wschód, gdzieś aż pod Charków lub Kijów.
Była śnieżna i mroźna zima, a młody książę zaplanował jazdę do przyjaciela na Święta Bożego Narodzenia, oczywiście prawosławne w połowie stycznia. Stanisław musiał przygotować wszystko do dalekiej podróży.
– Co dalej będzie? Okaże się w drodze – stwierdził młody pan. Wyjeżdżali wśród zamieci, przy płaczu niani i służby i tak dojechali do Kamieńca Podolskiego. Tam przez kilka dni popasali u dalekich krewnych księcia. O zaniechaniu dalszej podróży w taką srogą zimę, młody zawadiaka nawet słyszeć nie chciał. Pojechali dalej, traktem na Winnicę. Groźna zima nie chciała kapitulować, przeciwnie wyciągała swoje najcięższe działa. Na krótkie popasy zatrzymywali się w żydowskich gospodach i karczmach i stale rozpytywali miejscowych o najlepsze drogi do celu. Po takim kolejnym postoju, jadąc w zawiei śnieżnej, zgubili trakt i po wielu trudach, głodni i całkowicie wyczerpani, trafili do jakiegoś przysiółka z kilkoma ubogimi chatynkami. 
A że byli u kresu sił, to nawet i księciu panu było wszystko jedno gdzie będą nocowali. Byleby było ciepło. Weszli do chałupki, przez nieco za niskie drzwi. W środku panował półmrok. Okna były ogacone do połowy, na zimę. Było jednak czysto i gosposia nawet sobie!  Zapytali, czy mogą przenocować, bo jadą do, i tu wymienili nazwę, ale zbłądzili, a po nocy jechać trudno, no i wilki tylko czyhają na taką zdobycz. Gospodyni zaprosiła przybyłych i powiedziała, że konie można wprowadzić do szopy. Wilki wprawdzie są, ale od osad ludzkich na razie trzymają się z daleka. Co innego w polu, lub w lesie. 
Tam niechybnie by napadły i zjadły wszystko, niemal wyszeptała z trwogą w głosie.
–Zyma pane żorstka’ja ( zima panie okrutna). Ona ( gospodyni) zaraz odgrzeje barszcz, bo tylko to ma najlepsze i poda do stołu. Nie było wyboru. Pan zdjął wierzchnie baranice, a Stanisław poszedł z gospodynią oporządzić konie. Dwa kruczo czarne i dwa białe ze ślicznymi skarpetkami. Konie u Sapiehów były dobierane. Kiedy wrócili barszcz już był gorący,a pan mocno chrapał przy stole z ręką pod policzkiem. Obudził się, kiedy ciepłe opary i zapach potrawy owionęły jego twarz. Zapytał czy będą jeść z jednej misy?  Stała tylko jedna z kilkoma drewnianymi łyżkami. Chciał nie chciał musiał. Zaczęli jeść i z góry nabierali polewki, gorącej i dobrze przyprawionej. Gospodynię, chwalili, że umie gotować. Odwzajemniła się szerokim, aż po dziąsła uśmiechem o zdrowych białych zębach i zaczęła namawiać gości do sięgania do gęstej części potrawy. Mówiła:
- Wsehajte do spoda tam pidstożnykie je, to znaczy... - Sięgajcie do dna tam jest mięso... z myszy. 
Kiedy to usłyszeli, a ona potwierdziła, że to zdrowe i najlepsze mięso, rzucili drewniane łyżki (apałoniki) i czym prędzej wybiegli na dwór, aby oddać nawet to, co zjedli wczoraj. W Rosji na wsiach głodowano.
Rano wiatr ustał, nadal był srogi mróz, ale zaświeciło słońce i pan kazał Staszkowi przynieść część ich zapasów na drogę i zostawić szczerej gospodyni. Po dojechaniu do celu, opowiadali, każdy w swoim gronie, przygodę z myszami w barszczu. Wywoływali mieszane uczucia. I nie da się ukryć, że najczęściej uczucie obrzydzenia.
 
O wielu innych przygodach dziadek opowiadał jedynie starszym. Dzieci w tym czasie musiały spać. Ale czy spały? Mnie i Bronce najwięcej opowiadał o Kanadzie: przyrodzie, Indianach kanadyjskich, z którymi się przyjaźnił, Chińczykach, którzy tworzyli wielkie kolonie na kampusach pracowników budujących kolej pomiędzy Winnipeg i stanem Ontario, o bandziorach zaszytych w lasach Kanady, którzy napadali na robotników kolejowych, o wilkach, z którymi pewnej srogiej zimy musiał walczyć o życie i o klonowym soku, którego smak poznawałem po opowiadaniu dziadka. Dorosłym opowiadał w zimowe dni świąteczne. Czasem podczas tłoki.
W tym miejscu muszę wyjaśnić, co znaczy tłoka. Był to zwyczaj wspólnej pracy i jednocześnie zabawy. Dzisiaj można by rzec, pracy i zabawy integracyjnej. Najzabawniejsze tłoki bywały zimą. Przychodzili do naszej obszernej kuchni z gęsimi piórami do darcia na poduszki i pierzyny lub z kądzielami i każda przędła nici dla siebie ze swoich włókien z lnu, wełny lub konopi. Podziwiano cienkość i równość nici, ilość urobku przez wieczór, obroty wrzeciona, no i grację przędzenia. Przy tym śpiewano na głosy różne pieśni ludowe i szlagiery, opowiadano dowcipy, żartowano i przygadywano sobie lub po prostu plotkowano. W tym czasie starsi, którzy gdzieś bywali opowiadali o różnych krajach, miastach, przygodach, przeżyciach lub co wyczytali w książkach i gazetach, a także snuli najprzeróżniejsze fantazje, od których nieraz dostawałem gęsiej skórki. Trzeba wiedzieć, że dzieci uwielbiały taką wspólną zabawę. Bywało, że tłoka była nie tylko ze śpiewem, ale i muzyką. Najczęściej grała mandolina, akordeon, skrzypce i flet. Ten sposób pracy stosowany był także w pracach polowych i gospodarskich. 
W takich przypadkach nie ważne było, kto kim był, Polakiem czy Rusinem (Ukraińcem). Ważne było, że należał do tej samej wiejskiej społeczności.
Wracając do mojego dziadka, ze strony mamy, to muszę powiedzieć, że był to człowiek o niewielkim wykształceniu, ale za to inteligentny i odważny. Ślub z babcią, dziadek wziął po wielu perypetiach i po zdaniu przez Agnieszkę egzaminów w Szkole Położnych w Krakowie(1900). Dziadek z niewiadomych mi przyczyn porzucił pracę u księcia Sapiehy. Urodziło się im czworo dzieci – Władysław w1902, Maria -1905 - moja mama, Rozalia - 1910, w drodze była Franciszka - 1914 kiedy wyjeżdżał do Kanady. Postanowili z babcią, że dziadek pojedzie do Ameryki po dolary, jak wówczas mówiono. Porządny zastrzyk dolarów był im bardzo potrzebny.

Czytany 2045 razy Ostatnio zmieniany piątek, 04 grudnia 2020 17:28
Zaloguj się, by skomentować