Róże pod oknami cudownie pachniały, a mama jak zwykle robiła konfitury różane. Były na pewno z mniejszą ilością cukru, ale zawsze były pyszne. Bogusia, malutka siostrzyczka, rozwijała się normalnie. Była dzieckiem spokojnym i pogodnym. Z kolegami z sąsiedztwa chodziłem za wieś po proch strzelniczy. Oni, specjaliści od rozbierania wielkich pocisków artyleryjskich i nie tylko, wiedzieli jak do tego się zabrać. Amunicji t było wszędzie wiele. Najwięcej artyleryjskiej. Leżała obok rozbitych dział i moździerzy przy drodze do Borszczowa. Mama była przerażona, że ja się w ten sposób bawię i wielokrotnie mnie upominała. Z pewnością skończyłoby się tragicznie dla mnie, gdybym w tym dniu był z moimi kompanami. Dwaj bracia, moi sąsiedzi i najbliżsi koledzy, tego feralnego dnia postanowili rozebrać pocisk moździerza. Jeden z nich zginął na miejscu, a drugi, strasznie okaleczony, zmarł w szpitalu po kilku dniach straszliwej męki
Mama martwiła się i płakała, że nie ma wiadomości od męża. Listy do taty na front wysyłała i podawała adresy miejsc, w których byliśmy. Nie wiedziała, że i tym razem działali źli i bezduszni ludzie ze wsi. Wczorajsi przyjaciele i sąsiedzi niszczyli listy taty, który musiał bardzo cierpieć, nie mając wiadomości o losach rodziny, którą musiał zostawić, bo tak chciał radziecki major w wojenkomacie.
Dopiero przed naszym wyjazdem na Zachód ktoś z gminy oddał mamie jeden list od taty. Reszta była systematycznie niszczona przez znajomą Ukrainkę, która przed wojną mieniła się przyjaciółką mamy.
Nic mamie nie mogła zarzucić. Nie mogła mieć żadnej urazy i nie mogła mieć żadnego żalu. Za wyjątkiem tylko tego, że mama była Polką.
Od września zacząłem chodzić do szkoły do Borszczowa. Chodziłem do piątej klasy. Ze wsi do miasta (około 6 km) szliśmy zawsze w grupie.
Już na początku jesieni było coraz trudniej i niebezpieczniej chodzić wśród pól. Zaczęto grozić Polakom i zmuszać wszystkich do opuszczenia wsi. Czasem wyrostki ukraińskie, którzy paśli krowy, próbowali nas okładać kijami. Było także zimno i coraz ciemniej rano i podczas powrotów do domu. Nie dosypialiśmy, bo nie nocowaliśmy we własnych domach, tylko w kryjówkach. W tym czasie niemal każdego dnia nasz dziadek nocował zaszyty gdzieś w zabudowaniach gospodarstwa, a mama z dziećmi chodziła nocować do sąsiadki Ukrainki - Hafiji albo Afiji. Była to kobieta prosta, ale dobra i poczciwa. Chroniła nas jak tylko mogła. Wypytywana przez współziomków, czy nocuje u niej córka Czarneckiego z dziećmi? - odpowiadała, że gdzieżby tam. A my w tym czasie w drugiej izbie byliśmy schowani u niej pod piecem chlebowym (w miejscu na drewno). Pewnej nocy banderowcy niechybnie znaleźliby nas, gdyby nie gęsi i kaczki, spędzone do tego pomieszczenia przez Afiję. One narobiły takiego hałasu, że szukający nas rezun - rzeźnik nie usłyszał płaczu malutkiego dziecka - naszej siostrzyczki.
Za dnia byliśmy względnie bezpieczni. Następnego wieczora mama była już zrezygnowana i powiedziała do mnie, że dzisiaj będziemy spać w domu. Kalkulowała, że skoro nas szukali poprzedniej nocy, to obecnej nie będą. Spaliśmy w swoich łóżkach, kiedy Reks zaczął straszliwie ujadać. Mama kazała mi natychmiast brać Zbyszka i przez okno uciekać na ogród. Moim zadaniem było chronić brata. Sama chroniła Bogusię. Dziadek jak zwykle był gdzieś zaszyty w budynkach gospodarczych. Pobiegliśmy obaj rowem obok naszego ogrodu przez sad dziadka do wielkiego przepustu wodnego pod traktem i dalej szerokim parowem aż do cmentarza. Cały czas trzymałem małego braciszka za rączkę, miał dopiero 5 lat. Nie płakał był dzielny. Cały czas myślałem tylko o tym, gdzie można się ukryć? Bardzo bałem się okrutnej śmierci i mąk przy ucinaniu języków lub wydłubywaniu oczu.
Przypomniałem sobie o grobowcu państwa Dłuskich. Byłem tam dawniej ze starszymi kolegami kilka razy. Widziałem jak koledzy odsuwali pokrywę do grobowca i tam zaglądali. Wiedziałem, że tam jest trumna. Nie wiedziałem, że są dwie. Grobowiec był w starej części cmentarza, na skraju obok parowu, którym biegliśmy z bratem. Stara część cmentarza była zaniedbana i potwornie zarośnięta małymi akacjami o straszliwych długich kolcach. One chroniły cmentarz przed intruzami. Wydawało mi się, że to miejsce jest najlepsze na kryjówkę. Podbiegliśmy do grobowca. Odsunąłem pokrywę (jak? sam nie wiem). Wskoczyłem i wyciągnąłem ręce. Nad sobą widziałem niebo w poświacie księżyca, ale nie widziałem brata. Szepnąłem – Zbysiu pokaż się i skacz. Nie bój się, ja ciebie złapię. Braciszek bez słowa zrobił co mu kazałem. Złapałem brata i upadliśmy na dno grobowca. Zeskok braciszka był szczęśliwy. Ukryliśmy się za drugą trumną i tam po długim czasie nasłuchiwania usnęliśmy. Rano, kiedy promienie słoneczne oświetliły trumnę, bo nie mogłem zaciągnąć pokrywy grobowca i ja się obudziłem. Uświadomiłem sobie gdzie się znajdujemy. Prawie wyrzuciłem malca na zewnątrz i natychmiast sam byłem na górze. Do dnia dzisiejszego nie mogę zrozumieć jak to się mogło stać? Było dość wysoko. Złapałem małego za rękę i nie bacząc na niemiłosiernie kłujące krzewy akacji, o które zaczepialiśmy naszym odzieniem i ciałem, biegliśmy do domu. Musieliśmy wyglądać upiornie. Mama przygarnęła nas do siebie i płacząc ze szczęścia obcałowywała nasze buzie. Od godziny ręce załamywała nad naszym losem. Dzięki Bogu byliśmy cali tylko mocno pokrwawieni z porwaną odzieżą. Nie mogła uwierzyć, że schroniliśmy się w grobowcu i tam zasnęli.
A jednak to prawda., że strach przed śmiercią i to okrutną, jest większy od strachu przed duchami. Mama z Bogusią ukryła się w stodole sąsiadów. W tym dniu postanowiła znaleźć mi miejsce przy jakiejś rodzinie w mieście. Sama z dwójką najmłodszych dzieci jeszcze przez kilkanaście dni szukała nadal pomocy u Afiji.
.
Stancja czy sierociniec?
Przywiozła mnie mama do Michalskich,lub Michaliszynów. Mieszkali na skraju miasta na wzgórku za rowem, który służył gorzelni do spuszczania brahy (odpadów po produkcyjnych).
Pani domu, podobno bardzo daleka krewna ( tylko nie wiem czyją?) powiedziała mamie, że będę spał w ich sypialni na kozetce. Nawet się ucieszyłem, ale na krótko. Kozetkę gospodyni przykryła ceratą abym nie zamoczył? Spałem na prześcieradle, które ścieliła na ceratę i było mi piekielnie zimno. Sypialnia była nieogrzewana. Gospodarze oszczędzali drewno, które ciąłem piłą razem z panem domu. W kuchni spała starsza pani, nazywana babcią. W kuchni było ciepło, ale dla mnie miejsca nie było. Do szkoły chodziłem głodny i w końcu zawszony.
Byłem stale głodny, mimo tego, że mama płaciła żądane pieniądze i przywoziła żywność. Często piekła dla mnie placek z owocami. Zjadali go gospodarze. Mnie jedzenie wydzielano. Litowała się nade mną jedynie babcia z kuchni. Dawała mi czasem zupę, abym się rozgrzał. Pan domu wykorzystywał mnie do prac gospodarskich jak parobka. Nosiłem wiadrami brahę dla świnek i krowy. Wiadra musiałem nosić pod stromą górę, kilkadziesiąt metrów.
Wojsko radzieckie (NKWD) z Borszczowa organizowało po wsiach obławy na banderowców, a ci z kolei wyżywali się na bezbronnej ludności polskiej, która naiwnie uwierzyła, że jest już bezpieczna i może powrócić z miasta do swoich domów.
Dominik z ciocią Franciszką i małą Zdzisią - Kwiczakowie od kilku miesięcy byli w Głęboczku. Mieszkali najpierw u mamy wujka, a później u krewnych. Głęboczek wydawał się być ostoją spokoju. Mieszkało tam wielu Polaków. Stosunek Polaków do Ukraińców przed wojną wynosił jak 1:1. Byłem u cioci chyba w maju 1944 roku, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w mieście. Miałem zadanie od Dominika zbierać broń (granaty i amunicję). Gromadziłem na stryszku szkolnej szopy. Co jakiś czas zabierał ten ”majdan” Dominik. Przyjeżdżał swoją dwukółką zaprzężoną w Malwinkę.
Dominik miał dwa małe dzielne koniki. Były to: kobyłka Malwinka, o sierści gładkiej i Kirgizka o sierści baranka. Kirgizka była także czarna jak baranek. Malwinka mogła sama chodzić w zaprzęgu. Kirgizka tej sztuki nie umiała. Chodziła tylko w parze z Malwinką. Wiedziałem, że Dominik należy do wojska podziemnego. Nie wiedziałem, że to wojsko nazywa się AK. Trochę znałem panów D i O. Nie wiedziałem, że są ważnymi oficerami AK na tamtych terenach. Jak już wspomniałem, pomimo władzy radzieckiej, Polakom groziła następna zagłada. Teraz z rąk Ukraińskich nacjonalistów i NKWD.
Jak wspominałem, mieszkałem w Borszczowie u M. a mama z dziećmi i dziadkiem we wsi Łanowce. Mama czuła się coraz coraz bardziej zagrożona, bo było bardzo niebezpiecznie. Na noc nadal z dwójka maluchów chodziła do Hafiji. Do miasta nie wyjeżdżała, bo nie miała lokum.
Pewnej soboty,pod koniec października, postanowiłem pójść do domu, do Łanowców. Było mi bardzo smutno bez mamy i rodzeństwa i byłem głodny. Bardzo głodny. Kiedy byłem już niedaleko naszego pola, zobaczyłem, że pod wierzą ktoś siedzi. Spotkałem banderowca. Siedział pod jedyną wierzbą przy drodze. Był uzbrojony w automat. Zapytał mnie szorstko.
– Kto ty jesteś?
Skłamałem, że Ukrainiec.
Rozkazał mi, abym się zaczął modlić.
– Mołyś! – warknął, kierując broń na mnie. Myślałem, że już po mnie. Zacząłem: „w Imia Otca i Syna i Ducha Światoho”. ( Przydał się Huniowśkij i jego nauka religii w szkole) Kiedy skończyłem, zapytał jeszcze raz po ukraińsku.
– Ktoś ty? Mów prawdę!
Znowu odpowiedziałem, że Ukrainiec. Zapytał jak się nazywam. Wymieniłem nazwisko sąsiada. U nich takiego człowieka nigdy nie widziałem. I dodałem jak mówili chłopcy z ulicy:
–„Bihme ne breszu”( przysięgam, że nie kłamię). Długo mi się przyglądał i o czymś myślał. W końcu powiedział: - No idź i, abym cię więcej nie widział, bo zginiesz. Szedłem dalej i czekałem na strzał w plecy. Ale strzału nie było. Później zacząłem biec i kiedy dobiegłem do domu, nie wytrzymałem. Zacząłem płakać tak rzewnie, że mama nie mogła mnie uspokoić. Błagałem mamę, aby jechała jutro do miasta.
Tego samego dnia, głębokim wieczorem jak zwykle, musieliśmy iść nocować pod innym niż własnym dachem. Mama wysłała mnie najpierw na zwiady. Miałem zorientować się czy nas przyjmą. Hafija (jak zwykle) albo Krutyj. Był przecież kumem. U Hafiji, zobaczyłem przez okno, że siedziała u niej Warwara. Bardzo zła kobieta - Ukrainka. Ta z pewnością by nas wydała banderowcom. Ona domyślała się, że my przychodzimy do sąsiadki nocować i specjalnie dłużej niż zwykle u niej tego dnia plotkowała. Poszedłem do kuma. Wspiąłem się na schody (miał dom murowany z cegły i wysoki parter, w dolnej części był sklep). Przez oszklone drzwi widziałem, że w kuchni, pod oknem siedzą uzbrojeni mężczyźni. Pasy z bagnetami wisiały na poręczach „bambetla” (drewnianej kanapy) i na oparciach krzeseł. Czułem, że są to banderowcy. Chyłkiem pobiegłem do domu i powiedziałem mamie, że musimy ukryć się gdzieś indziej. Ale nie było alternatywnego wyjścia. Musieliśmy czekać, aż zła Warwara pójdzie do swojego domu.
Czekałem na podwórku pod bramą, skąd miałem dobry widok na bramę Hafiji. Zobaczyłem, że wreszcie jakaś postać wyszła. Dokładnie nie widziałem kto to był, bo w tym czasie chmura przysłoniła księżyc. Mamie powiedziałem, że ta przeklęta Warwara wyszła. Mama wzięła becik z Bogusią na rękę i Zbyszka za rękę. Ja miałem nadal sprawdzać, czy droga jest wolna. Wyjrzałem i serce mi zamarło. Kilkadziesiąt kroków, za studnią, koło domu nauczycielki zobaczyłem grupę ludzi. W poświacie księżyca widziałem odblask. Wydawało mi się, że to błysnęła siekiera. Wróciłem do domu i powiedziałem mamie, że musimy poczekać na chmurę, która zasłoni księżyc. Wykorzystaliśmy chmurę i przebiegliśmy ulicę. Już mieliśmy pukać do zbawczych drzwi, a ja jeszcze raz zaglądnąłem do wnętrza domu. Okno było nisko, bo i chatynka była uboga. Wewnątrz paliła się nędzna lampka. Zobaczyłem, że tam nadal siedzi ta złośnica Warwara. Chcieliśmy się wycofać do naszego domu, ale odwrót odcięli nam banderowcy. To właśnie oni tam stali. Teraz powoli szli w naszym kierunku i rozmawiali. Poznaliśmy kilka znajomych głosów. Mówili coś o Banderze. Skryliśmy się pod gęstym żywopłotem. Mama cichutko się modliła, aby dziecko nie zakwiliło. Wówczas byłoby po nas. Banderowcy przeszli i nas nie widzieli. Poza domem uciekliśmy do sadu gdzie stały kopki kukurydzianki. Rozgarnąłem kopkę i schowaliśmy się w środku. Mama zaczęła płakać i prosić Boga o opiekę nad jej dziećmi. Pod tą "kopą" kukurydzianki byliśmy do rana. Był już październik i byliśmy mocno zmarznięci.
Rano dziadek odwiózł nas do miasta do M., czyli do mojej stancji Mama była tam tylko jedną noc. Następnego dnia przeniosła się do wynajętego domu w budowie. Podziwiałem odwagę mamy. W wynajętym domu do użytku była jedynie kuchnia. I to niewielka. Tam się ulokowała z moim rodzeństwem. Ja zostałem u M. jeszcze na jakiś czas. Żeby mi było ciepło, babcia, ta z kuchni, przyjęła mnie do swego łóżka. Spałem w jej nogach. Teraz było mi cieplutko. Mama wydała walkę wszom, które dokuczały mi coraz bardziej. Pan M. nadal zatrudniał mnie do prac gospodarskich.
Pan M. zaszlachtował świnię. Pomagałem mu we wszystkim. Nawet w wędzeniu mięsa i kiełbas. Wyciągnęliśmy z wędzarni kiełbasy pięknie brązowe. Rozszedł się wspaniały zapach. Byłem głodny jak wilk i pożerałem je oczami. Pan M. odłamał spory kawałek. Myślałem, że dla mnie, w nagrodę za moją pomoc. Najpierw zaczął obwąchiwać, a później powoli zjadać. Połykałem ślinę, ale wytrzymałem próbę. Szczerze życzyłem mu żeby się udławił. Mnie nie dał ani krztyny Jeszcze tego samego dnia wyniosłem się do mamy. Tam, co prawda musiałem spać na sienniku na podłodze, ale byłem u mamy. Co było powodem zachowania się p. M.? Pozostało tajemnicą.