niedziela, 06 listopada 2011 17:49

Pierwsza praca i inne epizody

Napisane przez Mieczysław Walków

Pierwsza praca.  Pracę (na podstawie nakazu pracy) rozpocząłem 1. września 1956 r. na stanowisku kierownika warsztatów mechanicznych w Zakładach Rybnych przy ul. Dębogórskiej w Szczecinie. Otrzymałem angaż  i od razu opadły mi ręce. Mowa była o wyższych zarobkach, ale nie miałem tego na piśmie. Zresztą wtedy nikt nie otrzymywał niczego na piśmie.

Do października żona -bliska rozwiązania - była u rodziców. Obiecanki dyrektora, że otrzymam mieszkanie okazały się tylko obiecankami. Moje mieszkanie otrzymał robotnik z dużą ilością dzieci. Dyrektor zmuszony był dać mi lokum zastępcze. Owszem dał pokoik w przedszkolu zakładowym przy ul. Strzałowskiej. Pokój mieścił się na wysokim piętrze i dla kobiety w zaawansowanej ciąży nie należał do wygodnych. 

Dopełnieniem niewygody była kierowniczka przedszkola. Wyjątkowo wredna baba. Atakowała Alinkę wtedy, kiedy byłem w pracy.
Przychodziła do naszego pokoju nieproszona i robiła karczemną awanturę, że np. Ala chodzi kilka razy w ciągu dnia po schodach. Schody były jedyną drogą komunikacji. Byliśmy zmuszeni korzystać z łazienki na dolnym piętrze i zawsze po sobie dokładnie sprzątaliśmy, a jędzowata kierowniczka pod moją nieobecność robiła awanturę żonie, że to ja nie starłem rozlanej wody.
Byliśmy dla niej po prostu wrzodem, którego należało się pozbyć wszelkimi sposobami. Na początku nic nie wiedziałem o napaściach  tej pani na moją żonę, bo Ala milczała i wolała brać fochy babsztyla na gardę.
Aż pewnego dnia było tego za dużo. Przywitała mnie zapłakana i wtedy zapytałem, co jest powodem płaczu? Kierowniczki w tym dniu już nie zastałem. Nie było jej również z samego rana dnia następnego.
Nie przewidziała, że mogę przyjść jeszcze przed zakończeniem pracy. Wchodząc do jej biura zobaczyłem, jak baba maleje i najchętniej by wyparowała. Zrobiła się taka mikra i taka nikczemna, że ledwie ją było widać  z za biurka, a należała raczej do puszystych. Powiedziałem, co powinna usłyszeć i zagroziłem, że niech tylko żona poskarży się jeszcze raz, wtedy ona mnie popamięta. Co miałem na myśli? Sam tego nie wiedziałem, bo sam także byłem mocno zdenerwowany.
Następnego dnia postawiłem dyrektorowi warunek ostateczny: albo mieszkanie, albo pismo zwalniające mnie z nakazu pracy.
Praca w Zakładach Rybnych była specyficzna i przyznaję, że mnie wcale nie odpowiadała.
Zakład oddano do użytku daleko przed zakończeniem inwestycji. Wystarczy powiedzieć, że główny kabel zasilający leżał w wodzie na posadce wydziału filetowania ryb.
Grupa remontowa, którą zacząłem kierować składała się ze starych dekowników osadzonych na lądzie. Byli to dawni motorzyści z kutrów rybackich. Wśród nich było kilku młodych niedoświadczonych żółtodziobów. Ci nawet porządnie młotka trzymać nie potrafili.
Takim oto ludziom powierzono majątek fabryki konserw rybnych i tacy mieli utrzymać ją na ruchu, naprawiać automaty do zamykania puszek,  do nakręcania pokrywek na szklanych opakowaniach, konserwować urządzenia chłodnicze, urządzenia ogromnej wędzarni i smażalni ryb i temu podobne.
Sytuacja była tym bardziej tragiczna, że dyrektor był z awansu, a główny mechanik – technik nie miał żadnego doświadczenia i Zakłady Rybne nie zatrudniały żadnego energetyka, który w tego typu zakładzie miałby pełne ręce roboty, a w tym szczególnie. Jedynie zastępca dyrektora do spraw produkcji był człowiekiem rozsądnym (ekonomista z wykształcenia – przedwojenny ziemianin).
Człowiek ten tylko czekał, kiedy będzie mógł z fasonem zmienić pracę. Miał swoje plany.
Mój bezpośredni szef – główny mechanik także czekał na okazję odfrunięcia. Nie mógł się pogodzić z indolencją władzy – jak powiadał. Ja uważałem, że jest to całkowita ignorancja załogi i zakładu. W tym zakładzie niechybnie zarobiłby kilka lat kicia, za niedopatrzenie czegoś.
Na początku zacząłem od organizowania warsztatu mechanicznego i określenia zadań niemal dla każdego pracownika.
Oczywiście stare metody dla mojej załogi były znacznie lepsze i moja rewolucja wcale im nie odpowiadała.
Mogli się dekować na kilka godzin na rozległym terenie przetwórni (leżała nad Odrą) i na przykład łowić ryby na wędkę w czasie pracy oraz wynosić z firmy wszystko, co było pod ręką, a co było przydatne w domu lub na działce, a także pracować tylko tam gdzie sami uważali, że to jest godne i wygodne miejsce. I tak dalej.

W procesie produkcji było także wędzenie ryb na gorąco, czyli drewnem palonym w specjalnych piecach.
Dotychczas bardzo rzadko przeprowadzano smarowanie łożysk wentylatorów i ich przeglądy. Ten stan spowodował, że łożysko ślizgowe jednego z z nich omal nie było przyczyną wielkiego pożaru firmy.
Zatartą i wytopioną  panewkę łożyska należało natychmiast wymienić, ale nie było chętnych, aby nurzać się rybim tłuszczy i dymie.
Nikt z moich - pożal się Boże - fachowców nie chciał pracować na wysokości.
Brygadzista stwierdził, że taką awarię usunąć może tylko inżynier, i bezczelnie uśmiechając się, patrzył na mnie.
Młodych niedoświadczonych nie chciałem tam posyłać. Wolałem załatwić to osobiście. Kazałem, aby mi tylko asystowali.
Po kilku godzinach awaria była usunięta i zakład mógł wznowić produkcję.
Kiedy kończyliśmy pracę, a cały czas asystował nam tłum gapiów, wśród których był mój brygadzista oraz zastępca dyrektora do spraw produkcji,  i kiedy porządnie umorusany stanąłem na posadzce wydziału, powiedziałem głośno do brygadzisty tak, aby słyszał każdy:
– Panie K. pan jeszcze tutaj? Myślałem, że biega pan już z kartą obiegową, bo u mnie pan już nie pracuje!
Nagle z butnego sukinsyna, który stale na gębie miał zawieszony złośliwy uśmieszek, zrobił się malutki, nędzny człowieczek.
Miał około 50 lat. Zaczął mnie przepraszać jak złapany smarkacz na cudzej jabłoni.
– Szefie, kochany szefie! Bardzo pana przepraszam! Od tej pory będę robił wszystko, co mi pan każe. Tylko niech mnie pan nie zwalnia.
Mówił to przy tych samych ludziach, przed którymi chciał mnie upokorzyć lub ośmieszyć.
Mam dobre serce i zostawiłem drania w zakładzie. Rzeczywiście od tego dnia robił wszystko co mu kazałem, a nawet więcej.
Po tym chrzcie, pierwszej pracy kierownika, długo musiałem się szorować.
Akcje moje wyraźnie poszły w górę.  
Pierwszą z nich było to, że w moim kantorku na biurku, na czystym papierze, jak na serwecie, stała otwarta konserwa z płatami węgorza i obok leżał widelec oraz świeża bułka, a opodal stał najmłodszy mój załogant i namawiał mnie abym się posilił.
– Pan, panie kierowniku nie jadł dzisiaj drugiego śniadania.
Przyznam, że mnie rozbawił. 
Kiedy ja się szorowałem z kleistego tłuszczu i sadzy, chłopak poszedł do kontroli, wziął stamtąd kilka otwartych puszek z filetami węgorza na eksport i przyniósł do mojego kantorka.

Niemal każdego dnia rozmawiałem z dyrektorem, o ważnej dla mnie i dla mojej rodziny sprawie, a także o firmie, która wymagała zakończenia inwestycji i wielu, wielu zmian.
Najwięcej zmian było potrzebnych do ochrony ludzi przed nieszczęśliwymi wypadkami.
Pewnego dnia dyrektor zaproponował mi stanowisko głównego mechanika z pensją ponad 1000zł + premia.
– Obecny główny odchodzi na początku następnego miesiąca – oznajmił. Mieszkania panu dać nie mogę, bo nie ma pan stażu pracy (kretyn pomyślałem, zapomniał, że to był warunek żebym podjął u niego pracę?), ale proponuję pańskiej rodzinie  pokój nad stołówką na terenie Zakładów. Wiem, że tam są szczury, ale jakoś się je wytruje. Jesteście państwo młodzi, to jakoś to przeżyjecie, a w przedszkolu mieszkać nie możecie – zakończył swój wywód człowiek, który na giełdzie pracy zapewniał mnie, że mieszkanie otrzymam na pewno i dawał mi na to słowo honoru.

Gdyby nie było takiej karty przetargowej, to moja noga nigdy by nie … no i tak dalej. Teraz już miałem dowód, że z takim człowiekiem nie jest mi po drodze.
Powiedziałem głośno, że dyrektor nie tylko nie jest słowny, łamie umowy, ale jest człowiekiem całkowicie pozbawiony honoru i powinien podpisać mi pismo - zgodę na zmianę nakazu pracy. I wtedy usłyszałem:

– Ani mi się śni, panie inżynierze. Ja potrzebuję inżyniera i nie mam zamiaru z pana rezygnować. Pogadamy jak wrócę z delegacji. Właśnie dzisiaj wyjeżdżam do Warszawy do Ministerstwa.

Wychodząc z gabinetu dyrektora natknąłem się na jego zastępcę. Ten wiedział, co się święci. Poprosił mnie do siebie i powiedział, że jutro, to on będzie dyrektorem i pismo mi podpisze. Treść pisma mam przygotować sam, a napisze go przyjazna dusza w kadrach. Podziękowałem i już trzymałem klamkę, kiedy usłyszałem.
– Pan pojedzie do Warszawy, ale na swój koszt, bo delegacji panu nie wystawię. Mnie już nie będzie. Ja też odchodzę z tego burdelu. 
Jeszcze tego samego dnia z żoną przenieśliśmy się do kolegi Henia Polito, przy ul. Dubois.
Rano, natychmiast po przyjściu do pracy poszedłem z brudnopisem pisma do zastępcy i po kilkunastu minutach miałem upragniony dokument - zgodę na zmianę nakazu pracy.
Do Warszawy miałem jechać dopiero w poniedziałek.
Dyrektor z Warszawy przywiózł dyrektora departamentu technicznego w Ministerstwie. Zawołali mnie i zaczęli oferować złote góry nie mówiąc ani jednego słowa o mieszkaniu. Byłem już zdecydowany na odejście i słuchałem obojętnie wtrącając od czasu do czasu jakieś pytanie.
Dyrektor departamentu obiecywał, że otrzymam wynagrodzenie, jakiego oni nie dają głównym mechanikom w podobnych zakładach, ale zrobią to na wyraźną prośbę dyrektora. Gwarantują mi, że po pewnym czasie będę mógł popracować na jakimś „rybaku”, aby sobie podreperować budżet domowy i tak dalej. Zapytałem o mieszkanie, które obiecywał mi dyrektor i dawał słowo honoru.
Ten z ministerstwa umył ręce i powiedział, że mieszkania są tylko w gestii dyrektora Zakładu. A dyrektor milczał.
Rozstaliśmy się z zapewnieniem obu szefów, że oni nad tym jeszcze popracują.
Zaraz była sobota, a ja nadal poszukiwałem godnej sublokatorki dla rodziny.
U Heńka nie mogliśmy być dłużej niż kilka dni. Wszelkie inne sublokatorki, wskazywane przez znajomych były nieosiągalne. Przeszkodą było to, że miało się urodzić dziecko.
Po kolejnej wędrówce po mieście, przyniosłem żonie wiadomość, która była dla nas bardzo miła i optymistyczna.
Spotkałem kolegę ze studiów Bohdana Pleskaczewskiego. Obiecał mi solennie, że za odpowiednie wynagrodzenie odstąpi nam swoje mieszkanie w oficynie. Uzgodniliśmy wcale nie małą cenę i ustaliliśmy termin.
Kiedy zjawiłem się w tym mieszkaniu, mieszkał tam już inny człowiek. Później kolega unikał mnie jak ognia. Z konieczności skorzystałem z propozycji wynajęcia pokoju  także przy ul. Dubuis w innym budynku. Tylko, że tutaj panowały warunki spartańskie. Na dworze było wyjątkowo zimno, a my pokoju nad bramą wjazdową nie mogliśmy ogrzać i nie mieliśmy dostępu do ubikacji ani do łazienki. Pozbawieni byliśmy również dostępu do kuchni. Jak w takich warunkach chować małe dziecko?
Bardzo burzliwą historię zmiany nakazu pracy opisałem w innym miejscu.


Narodziny córki. Po zmianie nakazu pracy i miejsca pracy, pod koniec listopada powitaliśmy nowego członka rodziny – córeczkę Grażynkę.
Żonę do kliniki porodowej, do szpitala przy ul. Piotra Skargi wiozłem tramwajem. Taksówek było wówczas  jak na lekarstwo, a ja byłem mocno zdenerwowany, aby czekać.
Po dotarciu do szpitala i pierwszym starciu z siostrą przyjmującą do szpitala, dowiedziałem się, że z powodzeniem mogłem kilkanaście godzin czekać i nic by się nie stało.
– Pierwiastki, tak szybko nie rodzą młody człowieku – powiedziała pani bardzo zasadnicza. 
Żonę "odebrała", a mnie" przepędziła" do domu.
Miałem swoje wtyki w szpitalu (wojskowym nr. 109) i byłem na bieżąco informowany o sytuacji, ale poród nie następował.
Dopiero na drugi dzień przyszła na świat dziewczynka. Odwiedziny rodzącej były zabronione. Rozmawiałem z żoną  jak inni przez okno.
Któregoś dnia poszedłem na oddział porodów. Tam koledzy Alinki, którzy byli na praktyce ubrali mnie w kitel, nałożyli maseczkę i kazali udawać lekarza.
W ten sposób mogłem przynajmniej przez chwilę być z żoną.
Wycofywanie się z tego piętra było zabawne i dla nas (mnie i kolegów) niebezpieczne. Pacjentki na niższym piętrze, wzięły mnie za lekarza i domagały się natychmiastowej pomocy. Ale wiałem!
Młodą mamę i dziecko przywiozłem już do nowego mieszkania.
Od dyrektora otrzymałem dwa małe pokoiki i kuchnię w budynku przy zakładzie pracy. Wszystkie pomieszczenia były w amfiladzie na parterze tak niskim, że jak mawialiśmy: ”świnia przez okno mogła nam mówić – dzień dobry”. Byliśmy jednak szczęśliwi.
Wziąłem pożyczkę w banku PKO i kupiłem łóżeczko dla dziecka, szafę oraz stół. Na krzesła już nie starczyło.
Pożyczki wówczas były ograniczane. Zabawnie musiało wyglądać jak dwóch facetów niosło łóżeczko dziecięce przez niemal całą długość (~ 4 km) al. Wojska Polskiego.
Alinka w ramach opieki nad niemowlakiem otrzymała urlop dziekański z PAM. Szybko jednak się skończył i trzeba było nadał wkuwać trudny materiał przyszłego lekarza.
Starałem się jak mogłem, aby sprostać roli męża i ojca.
Zarobki były minimalne, a pomoc zewnętrzna sporadyczna. Zatem, życie nasze nie należało do łatwych.
Byliśmy jednak młodzi i ufni, że kiedyś będzie lepiej i nie załamywaliśmy rąk.
Przeciwnie, prowadziliśmy bogate życie towarzyskie z takimi samymi jak my na dorobku. Taki styl dzisiaj, jest nie do pomyślenia. 

Mnie, mającemu rodzinę na utrzymaniu, zarobek wystarczał na wykupienie obiadów w stołówce, drobne zakupy dla dziecka i liche wyżywienie. Czasem pod koniec miesiąca przetrząsaliśmy kieszenie, aby znaleźć drobne na bochenek chleba.
Mieszkaliśmy obok fabryki i mogliśmy korzystać ze stołówki zakładowej.
Było taniej, niż stołować się w domu. Mieliśmy więcej czasu na swoje potrzeby.
Od wiosny do jesieni dziecko mogło być na świeżym powietrzu, a my graliśmy w siatkówkę z kolegami, również mieszkającymi obok fabryki.
Dość wcześnie oddawaliśmy dziecko do żłobka. Zaraz po pracy biegłem po malucha i przywoziłem do domu.
Pewnego dnia oddali mi dziecko, bardzo podobne, ale mocno krzyczące. Powiedziałem, że to nie jest moje dziecko, a opiekunka upierała się, że moje. W końcu przyniesiono mi inne, ale było osowiałe. To dziecko jest chore, stwierdziła opiekunka.
Tym chorym dzieckiem była Grażynka. Zostało prawdopodobnie czymś zatrute. Lekarz pediatra dr Mucha nie był w stanie wyleczyć dziecka. Dopiero Teściowa Emilka swoimi sposobami wyleczyła. Później doszliśmy do wniosku, że musimy poświęcić więcej czasu dziecku. Alinka przerwała studia na III roku Pomorskiej Akademii Medycznej. Szkoda, byłby z niej doskonały lekarz i doskonały diagnostyk (pokazała praktyka życiowa).
Kiedy po wielu latach wspominam okres zamieszkiwania przy al. Wojska Polskiego, numeru nie pamiętam, to muszę wyznać, że choć było biednie, to jednak było wesoło. Dziecko było uratowane i rozwijało się normalnie. My prowadziliśmy jakieś życie towarzyskie. Odwiedzaliśmy znajomych i nas odwiedzano w naszym mieszkaniu.
Kupiłem szczeniaka owczarka niemieckiego Reksa, który mając osiem miesięcy był już wspaniale ułożony. Tresurą zajmowaliśmy się sami, ale szczeniak ostatni banknot 20 złotych porwał na tak małe kawałeczki, że nie można było wymienić go na nowy w banku.
Nasze malutkie mieszkanie było na tyle pojemne, że wyprawialiśmy w nim "huczne" uroczystości i spotkania towarzyskie. Chętnie nas odwiedzali nasi ówcześni przyjaciele i znajomi.  
W ramach serii próbnej, w cenie 13 tys. zł. i to na raty miałem prawo kupić motocykl  JUNAK M 10, ale mnie na to nie było stać.
Mimo tego na motorze często jeździłem, bo obok nas mieszkał  pan Zdzichu Jakubowski, który na początku próbował jeździć jako zawodnik motocrossowy. Nosił zabawną ksywkę Spula (szpula – to znaczy szybko). Zdzicho trochę seplenił. Jeździł rzeczywiście jak cyrkowiec, ale jako zawodnik nie był poważnie traktowany i w końcu się wycofał.  Z nim jeździłem na grzyby.
Nieraz widok był taki: Jeden prowadził motor i gnał w poprzek bruzd nowych nasadzeń w lesie, a z tyłu siedział drugi i w obu rękach trzymał ogromne kosze pełne grzybów. Tym drugim byłem ja i nigdy nie spadłem, chociaż niejednokrotnie byłem ponad siodełkiem.  

Profil siodełka  tego motoru był rewelacyjny. Aha, jeszcze jedno: nie mieliśmy kasków, najwyżej pilotki.

Na chwilę muszę powrócić do początków naszego zamieszkania na tym uroczym osiedlu fabrycznym przy al. Wojska Polskiego.
Na mieszkanie ostrzył sobie zęby palacz z kotłowni zakładowej, który już mieszkał w tym budynku, tyle że na górze.
Kiedy wprowadziłem żonę i malutkie dziecko do mieszkania, już w pierwszą noc nastąpiło jakby trzęsienie ziemi.
Mój sąsiad z góry i jego rodzina postanowili zademonstrować swoje niezadowolenie z tego powodu oraz to, kto się ma wynosić z mieszkania, które im się należało jak psu zupa. 

Oczywiście malucha przestraszyli, a mnie wyprowadzili z równowagi. Pobiegłem na górę, ale nie byłem w stanie nic im zrobić, bo mnie nie wpuścili, a drzwi przezornie zostawiłem w spokoju. Hałasujący sąsiad i jego strasznie krzykliwa żona, która tak naprawdę była prowodyrem tej awantury, nie dali spać równocześnie swojemu kierownikowi p. Jaroszyńskiemu. Mieszkał obok nas z dwoma synami. Moja interwencja w dziale socjalnym odniosła na jakiś czas skutek, ale połowiczny. Sąsiad z góry postanowił rozłupywać polana bezpośrednio na podłodze. Robił to jucha zawsze wieczorem. Z sąsiadem obok byłem zaprzyjaźniony, bo chłopcy często przychodzili do nas i często słyszeli te hałasy na górze. Powiedzieli ojcu, a ten podobno zawołał swojego pracownika i… od tego momentu, było ciszej. Polan już nie rąbano tylko od czasu do czasu słychać było krzyk kobiety jakby  ją obdzierali ze skóry albo mocno dyscyplinowali 
Później myśmy się wyprowadzili na ul. Szymanowskiego, a na nasze miejsce przyszedł robotnik. I już nigdy nie słyszałem, aby w tym domu były jakieś trzęsienia ziemi.

Okazuje się, że praca zawodowa ściśle związana jest z życiem. A życiem rodzinnym w szczególności.
Wywierało ono nieraz wyraźny wpływ na nasze zachowania, wydajność i kreatywność. W moim przypadku, nasze życie rodzinne było ściśle powiązane z moimi osiągnięciami w pracy zawodowej, a później osiągnięciami i mojej żony Alinki, dzieci i wnuków.
Dlatego postanowiłem pokazać drugą stronę życia: pozazawodowego i częściowo zawodowego, na każdym odcinku pracy zawodowej.
Oczywiście będę się starał odrzucić wszystko to, co byłoby zbędną i nudną informacją, zbyt szczegółową, albo interesującą zawężone grono ludzi.
Czy mi się to uda, pokaże czas i odbiór moich  czytelników. Zapewniam, że opisy zdarzeń i nazwiska są autentyczne, niezmyślone. Tych, których w moich wspomnieniach traktuję nieco oschlej, przepraszam. Tak ich odebrałem i zapamiętałem. Tych, których nie wymienię również przepraszam. Zapewniam ich, że są wymienieni w moim tekście podstawowym, który zachowam dla potomności.

 Motocykl Junak na MTP w Poznaniu. Nasza firma prezentowała motocykle na każdych Targach i przez stoisko przewijały się setki i tysiące zainteresowanych. Najczęściej byli zainteresowani materiałami reklamowymi i gadżetami.
Trzeba przyznać, że na ten cel pieniędzy nie żałowano.
Kierownik działu zbytu miał doskonałe pomysły i bardzo szerokie horyzonty i kontakty.
Byłem akurat delegowany do obsługi stoiska i muszę przyznać, że prócz znojnej codziennej pracy miałem dużo satysfakcji i różnych znajomości na stoiskach zagranicznych.
Oni u nas także bywali.
Ponieważ było nas kilku, wobec czego każdy w swoim czasie wolnym, chodziliśmy po terenie Targów.
Nie tylko zwiedzaliśmy, ale poznawaliśmy innych ludzi, a szczególnie tych, co wystawiali ciekawe towary i mieli coś do zaoferowania.
Nam do gustu przypadł pawilon hiszpański z ładną obsługą i winem. Tam można było delektować się cały dzień różnymi markami win. Bardzo nam smakowało wino Malaga.

Jeden z naszych  (nazwiska nie wymienię) widocznie za mocno się zakochał w hostessie i Maladze i nie zdążył przyjść do stoiska na zakończenie dnia. Zazwyczaj wychodziliśmy po dwudziestej, po uporządkowaniu stoiska po „stonce” (tak nazywaliśmy zwiedzających). Jego nie było i szef – p. Ś. wydelegował mnie abym go odszukał. Do Hiszpanów nie było zbyt daleko, ale kiedy przyszedłem stoisko było zamknięte, a strażnik poinformował mnie, że mój kolega razem z Hiszpanami poszedł do hotelu.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy kolega nie zjawił się na tak zwaną nasiadówkę. Odbywała się w hotelu. 
Taki zwyczaj wprowadził nasz szef, aby omawiać każdego dnia to, co się wydarzyło i zaplanować dzień następny.
Tak naprawdę chodziło o to, aby utrzymać dyscyplinę obsady.
Zaczęliśmy snuć domysły, że kolega X wylądował gdzieś na mieście i być może w cudzym łóżku?
Szef obiecywał, że jutro kolega nas pożegna i do końca targów będziemy w składzie okrojonym.
Postanowiłem odnaleźć zgubę. Wiedziałem, że na tym się nie skończy.
Szefowie fabryki bardzo poważnie traktowali stoisko JUNAKA na Międzynarodowych Targach.
Najpierw udałem się do Hiszpanów, którzy akurat obchodzili urodziny jednego ze swoich i bardzo się ucieszyli, że przybył do nich ich przyjaciel. 
Nie przeczę, dłuższą chwilę razem z nimi świętowałem urodziny Fernanda i usilnie chciałem się dowiedzieć, co się wydarzyło z moim kompanem?
Zaśmiewali się do łez, ale niczego sensownego nie mogłem z nich wykrzesać.
Wróciłem późno. Nasz szef oka nie zmrużył. Czekał, że go przyprowadzę i będzie miał worek treningowy.
To raczej ja przez chwilę byłem gruszką bokserską.
Jechało ode mnie alkoholem na kilometr. Moje zapewnienia, że rano kolega X z pewnością znajdzie się, nie skutkowały.
Szef był nieugięty i obiecywał zemstę piekielną.
Rano, kiedy byliśmy po śniadaniu i zbieraliśmy się do wyjścia na miejsce pracy, szef został zawołany do telefonu. 
Widziałem, że na chwilę otworzył szeroko usta i zamarł.
Chyba ktoś po drugiej stronie kabla pytał go czy on tam jest? Bo się ocknął i zaczął mówić:
–Tak, zgadza się, to jest mój człowiek. Nie wiem jak to się stało? Zaraz tam będę i zgłoszę się.
Zapytaliśmy szefa, co się stało?  Coś nam burknął i wybiegł z hotelu.
Kiedy przyszliśmy do stoiska, przy stoliku siedział szef i nasz zaginiony kolega X. Obaj prowadzili tajemniczą rozmowę szeptem.
Zapytałem, tak od niechcenia, czy dobrze się wyspał? Odpowiedzi nie było. Więcej nie pytałem i nie pytał mój partner.
Kolega X, który dotychczas był zawsze pierwszym  do odwiedzania Hiszpanów lub Francuzów, dzisiaj pozwalał nam na długie przebywanie w innych pawilonach.
Dopiero na kolejnej nasiadówce szef opowiedział nam historię dnia poprzedniego kolegi X.
Jak zwykle poszedł napić się wina, ale przed tym był na stoisku POLMOSU i tam go poczęstowali prawdziwą Starką.  
A, że obchodzili tzw. dzień zamknięty, za długo próbował tej starki.
Później zupełnie przypadkowo? znalazł się u Hiszpanów, a ci wyrównali jego czerep winem. No i efekt był taki, że nasz wędrowiec zawędrował do magazynku gdzie trzymano kołdry na sprzedaż, po zakończeniu Targów. Tam zasnął snem sprawiedliwego.
Obudził się w nocy i poszukując wyjścia i narobił takiego hałasu w nocy, że musieli ściągać biednych szwaczy kołder, aby wypuścić więźnia. Resztę nocy spędził na posterunku MO i dopiero rano zadzwonili do szefa do hotelu.
– Wiecie panowie, że milicja nie jest taka zła – rozważał nasz szef – skoro nie budziła mnie w nocy tylko dopiero po śniadaniu.

MM w Lipsku. Dość sporą grupę pod przewodnictwem inż. Andrzeja Kazuby, fabryka delegowała do Lipska na Targi Techniczne (Muster Messe). Zakwaterowano naszą grupę  z JUNAKA i Stoczni – w bursie jakiejś szkoły.
Posiłki były w restauracji na torze hippicznym.
Muszę dodać, że każda niewielka grupa miała swojego opiekuna i przewodnika. Już wtedy Satsi panowała nad nowym tworem NRD.
Naszą grupą opiekowała się Frau Ursula czyli Uschi. Opieka była bardzo skrupulatna. Frau Uschi w nocy chyba nie spała - czuwała. Najpierw zwiedzaliśmy Targi.
Moim starym zwyczajem robiłem notatki, szkice, zbierałem materiały reklamowe, prowadziłem rozmowy z przedstawicielami firm. Oczywiście tylko tam gdzie było coś interesującego i związanego z potrzebami mojej firmy.
Wówczas w ten sposób można było otrzymać więcej materiałów reklamowych. Były reglamentowane i rozdzielano je oszczędnie.
Na Targi Lipskie zabrałem ze sobą aparat fotograficzny, aby sobie usprawnić zbieranie informacji technicznych. Na jednym ze stoisk zachodniej Europy zobaczyłem prasę uzbrojoną w wykrojnik i stwierdziłem, że to jest to, co by nam rozwiązało dotychczasowy problem tłoczenia z jednoczesnym wykrawaniem elementu do motocykla.
Zacząłem ustawiać się do fotografowania szczegółów, asekurował mnie Stefan Wojtanowski.
Wtem, nagle jak diabeł z pudełka wyskoczył jakiś Niemiec i zaczął tak głośno krzyczeć, że zwrócił na nas powszechną uwagę. Zasłonił ciałem swoje stoisko i krzyczał:– Raus! Raus!
My dwaj staliśmy tak, iż wystarczyło, że Stefan zrobił krok do przodu i krzyczący musiał odskoczyć, a ja w tym czasie zrobiłem kilka kliknięć.
Później okazało się, że zdjęcia nie były zbyt ostre, ale cel był osiągnięty.
Nas pokazywano palcami, coś komentowano. Mieliśmy to w nosie.

Nasza opiekunka zaproponowała nam wycieczkę po mieście. Zwiedzaliśmy centrum, podziwiając mnogość towarów w sklepach. Później stadion miejski na 100.000 widzów, teatr i operę, kolegiatę św. Tomasza, w której Jan Sebastian Bach był kantorem przez 27 lat, i któremu za pieniądze Barholda Mendelssona wystawiono wspaniały pomnik. Stoi obok kościoła.
Oglądnęliśmy stary Ratusz, Starą Wagę, pomnik Goethego, Dom Królewski, w którym mieszkał Piotr Wielki, a August Mocny urządzał huczne przyjęcia na koszt miasta. Był tam też Napoleon po Bitwie Narodów.
Byliśmy też w winiarni Anersbach Keller na pasażu– Madespassage, który robił wrażenie Zachodu.
Zwiedzaliśmy niemal wszystkie Domy Targowe. 
Byliśmy przy pomniku naszego ks. Poniatowskiego nad Elsterą.–Tutaj zginął najprzystojniejszy żołnierz napoleoński, książę polski, lew salonowy i kochanek wielu panien Lipska i nie tylko – wyjaśniała nam Frau Uschi.
Nasza przewodniczka poprowadziła nas na pole Bitwy Narodów i koniecznie radziła abyśmy zwiedzili ogromne pomieszczenia pod pomnikiem. Warto było!

Targi w Brnie. W następnym roku pojechałem z kilkoma pracownikami fabryki motocykli do Brna.
Wyjazd organizowało Zjednoczenie Przemysłu Motoryzacyjnego, wobec czego nasza grupa najpierw musiała udać się do Warszawy. O negatywach takich wyjazdów nie będę wspominał.
Dla niektórych musiały rozpoczynać się od otwarcia butelki.
Z Warszawy do Brna jechaliśmy przez całą noc.
Tak się złożyło, że w naszym przedziale jechało małżeństwo. On, chory potrzebujący pomocy i bardzo intensywnej opieki. Ona, troskliwa opiekunka. Robili takie wrażenie.
Targi niczym się nie różniły od innych. My mieliśmy nawet znajomych na niektórych stoiskach i wymienialiśmy kolejne poglądy i rozmawialiśmy o nowościach.
Nasi opiekunowie i zarazem przewodnicy pokazywali zabytki Brna. Byliśmy w grobowcu jakiegoś klasztoru i zwiedzaliśmy zamek twierdzę. Tam przewodniczka zaprowadziła nas do kazamat i pokazała, w którym pomieszczeniu zostali zgładzeni przez Niemców czechosłowaccy przywódcy podziemia.
W innym pomieszczeniu, bardzo wysokim, powiedziała, że to pomieszczenie pokazuje turystom dlatego, iż z nim związana jest nieprawdopodobna historia.
– Popatrzcie państwo sami gdzie znajdują się otwory, przez które do tej kazamaty wpada nikłe światło i powietrze.
W czasie zaboru austriackiego tutaj byli więzieni dwaj najwięksi "przestępcy" w tamtych latach: Rozestwenski i Kummer. Wyobraźcie sobie, że oni z tej kazamaty uciekli właśnie przez jedno z tych otworów przy suficie. Jak to zrobili? Do dnia dzisiejszego nie wiadomo.

Zacząłem się śmiać i poprosiłem, aby powtórzyła nazwiska tych śmiałków. Powtórzyła je kilkakrotnie i zapytała:
– Ale dlaczego pan się śmieje?
Wyjaśniłem, że jedno z tych nazwisk jest mi dobrze znane, nie tłumaczyłem które. (Mój teść pochodził z Krakowa, a jego pradziadek prawdopodobnie z Wiednia - Kummer)

W drodze powrotnej nadal musieliśmy jechać w przedziale w tym samym składzie. Kiedy  tam dotarliśmy w przedziale siedziało już małżeństwo, o którym wspominałem.
Pan był mokry jak szczur, a na półkach i pod siedzeniami były jakieś ogromne pakunki.
Domagaliśmy się swoich miejsc na bagaż.
Pani – samarytanka, zaproponowała nam abyśmy zostawili resztę bagażu, która się nie zmieści na półkach, po prostu na podłodze.
Im to nie będzie przeszkadzało. Zdenerwowało to jednego z pasażerów i zażądał, aby jego miejsce było natychmiast zwolnione, bo jeżeli nie, to on potrafi ten ich bagaż wyrzucić przez okno.
Nagle ten chorowity pan wstał i zaczął układać swoje bagaże tak, aby było miejsce dla współpasażera.

W pociągu rozdano deklaracje celne i zobowiązano, aby wpisać wszystko, co się nabyło w Brnie.
Dla hecy wpisywaliśmy nawet kredki dla dzieci.
Nasi odmienni współpasażerowie bardzo nas prosili, aby to i owo wpisywali do naszych deklaracji. Oczywiście chętnych nie było i przedsiębiorcza pani szukała pomocy w całym wagonie.
Na granicy, do przedziału weszła ładna czeska celniczka i zapytała, co mamy do oclenia. Pokazaliśmy jej nasze deklaracje, a ta zaczęła się śmiać. Oddając je powiedziała.
– To, co tam panowie napisali, to można zapakować do jednej małej walizeczki, a ja tu widzę załadowane półki i jeszcze kawał podłogi. Jaką kontrabandę państwo wieziecie? Co tam jest?
Do tej pory nie oglądała deklaracji małżeństwa. Małżeństwo siedziało cichutko.
My jej na to zgodnym chórem, że napisaliśmy tylko to, co kupiliśmy za skromne korony, a reszta pakietów nie jest nasza.
– To czyje są te pakunki? –zapytała, zaciekawiona celniczka.
– Nasze, odpowiedziała pani małżonka, a mąż na to, że on jest inwalidą i mają Skodę, którą muszą wyremontować. Oni wiozą kilka blaszanych elementów i kilka części, bo u nas ich nie można kupić, i bardzo prosi, aby pani celniczka pozwoliła im to przewieźć przez granicę. Po polskiej stronie oni potrafią sobie załatwić, i tak dalej.
Rozmowa i forma była tak żenująca, że słuchać tego nie mogliśmy.  Celniczka kazała im zabrać bagaże i udać się do komory celnej. Wypakowywanie z pociągu trwało dość długo. Kilka pakietów podawaliśmy im przez okno. Przez okno podawali inni podróżni z innych przedziałów.
Pociąg odjechał bez tych pasażerów. W naszym przedziale teraz było przestronnie.


 Ulica Szymanowskiego. W roku 1959 fabryka wybudowała pierwszy dom mieszkalny przy ul. Szymanowskiego.
Mieszkania otrzymała tak zwana kadra. Nareszcie, mieliśmy łazienkę.
Mieszkania były wyposażone w piecyki kaflowe w każdym pokoju.
Budowa nowego domu dwu piętrowego z dwoma klatkami kosztowała tyle samo, co bunkier przeciwatomowy w piwnicy z korytarzami ewakuacyjnymi. Na centralną kotłownię już nie starczyło.
W całym domu panowała atmosfera rodzinna. Wspólnie pracowaliśmy przy zagospodarowaniu otoczenia. Wspólnie odpoczywaliśmy i prowadziliśmy życie towarzyskie. Mieliśmy też okazję do nieustannego dyskutowania nad problemami zawodowymi. Dlatego nasze żony „pracowały” razem z nami w JUNAKU.
Mieszkańcy domu byli młodzi, to i gromadka dzieci była dość pokaźna, którą czasem trzeba było dyscyplinować.
Bywały między maluchami małe zwady, ale nigdy z tego powodu nie było waśni i wzajemnego obrażania się na siebie.
Z rozrzewnieniem wspominam epizody z tamtych lat.
Mieliśmy dzieci prawie w tym samym wieku i uczyliśmy je jeździć na rowerkach.
Każdy miał swój sposób nauki. Grażynka należała do bardzo odważnych dzieci i nie robiła wielkiej awantury, kiedy przewracała się razem z rowerem. Zauważyłem, że dobrze radzi sobie z utrzymaniem równowagi i dlatego zacząłem ją asekurować sobie tylko znanym sposobem. Po kilkudziesięciu minutach Grażynka samodzielnie, nie tylko jechała po prostej, ale jechała slalomem i zawracała.
Po kilku dniach jeździła sama z nogami na kierownicy, i to z górki. Baliśmy się, że zrobi sobie krzywdę.
Sąsiedzi nieraz zwracali jej uwagę, aby nie szalała, a nam donosili, że Grażynka znowu kozaczy.
Czasem trzeba było sięgać do zakazu zjeżdżania z górki.
W tym czasie Wicek Zawidzki postanowił również nauczyć swojego synka Adama.  Posadził go na rowerek i trzymając za kij włożony obok siodełka kazał mu pedałować. Dziecko posłusznie wykonywało polecenia. Tylko Wickowi coś nie pasowało.
Sam, należący do ludzi bardzo błyskotliwych nie znosił najmniejszego innego ruchu niż ten, który tylko on uważał za prawidłowy. Krzyczał, a Adaś coraz bardziej zestresowany, popełniał błędy i płakał.
Nie mogłem dłużej na to patrzeć, bo nauka odbywała się na podwórku. Zszedłem na dół i poprosiłem, żeby mnie pozwolił dziecko uczyć jazdy. Wicek oddając mi kij sterujący rowerem, powiedział zdenerwowany.
– Chyba nic z niego nie będzie. On jest gorszy od dziewczynki. Beksa cholerna! Popatrz, Grażynka jeździ jak szalona, a do tego gówniarza nic nie dociera. Ja mu każę w prawo, a ten baran skręca w lewo. Jeżeli tobie uda się coś z niego wykrzesać, to będzie to cud na Szymanowskiego.
Wicek poszedł, a myśmy zostali sami. Natychmiast wyjąłem kij, uspokoiłem rozdygotane dziecko i zaczęliśmy naukę moim sposobem. Kiedy Adaś nabrał do mnie zaufania, zaczynałem na krótko puszczać jego ramię.
Bywało ( na początku), że miał zamiar się przewracać, bo natychmiast przestawał pedałować.
Aby dziecko zupełnie się rozluźniło i naukę jazdy potraktowało jak zabawę, robiliśmy dłuższe odpoczynki.
Widziałem, że Wicek bacznie nas obserwował. Henia i Wicek mieszkali na parterze. W chwilach odpoczynku opowiadałem małemu różne dziecięce historyjki.
Do jazdy na rowerze powracaliśmy kilkakrotnie i Adaś zaczynał robić postępy. Sam to nawet zauważył i coraz śmielej pedałował, i to tak szybko, że ja musiałem częściej odpoczywać.
Jeszcze tego samego dnia Adam sam jechał po prostej przez całe podwórko. Ze slalomem i zawracaniem były małe problemy.
Postanowiłem, że dalszą naukę będziemy prowadzić w dniu następnym. Zawołałem Wicka i Adaś zademonstrował tacie jak potrafi jechać na wprost. Wicek nie mógł wyjść z podziwu, a dziecko było dumne i szczebiotało:
– A mówiłeś, że się nie nauczę?
Po kilku lekcjach Adam dorównywał innym dzieciom. Dzieci dosłownie szalały na swoich rowerkach po naszym podwórku.

Wypoczynek w „psich” budkach. Nad morze do Dziwnowa pojechałem sam z trzy i pół letnią córeczką. Warunki, w jakich przyszło nam wówczas odpoczywać były więcej niż spartańskie. Wszyscy mieszkaliśmy w domkach letniskowych.
Dzisiaj dla niektórych piesków buduje się lepsze, ale wtedy…. Wtedy i to było dobre, bo nad morzem, ze słoneczną plażą.
Stołówki żadnej nie było. Każdy z nas musiał raniutko chodzić po zakupy i pichcić na zewnątrz domku, na maszynce.
Jedni mieli spirytusowe, inni benzynowe, najczęściej różnej konstrukcji.
Ile było śmiechu z obsługi takiego sprzętu, a ile z przygotowanej potrawy.
Wieczorami, kiedy dzieci spały i opiekę nad nimi mogliśmy pozostawić starszym, szliśmy na huczne zabawy.
Do dnia dzisiejszego w bardzo wąskim gronie wspominamy zabawne mieszczeniem się na jednym krześle Stasia Strzeleckiego z bardzo pulchniutką uczestniczką zabawy. Oboje stali na krześle, które stało na stole, wokół którego myśmy tańczyli i czekali, kiedy oni spadną.
Staszek tak się wtulił w te okrągłości, że tworzyli jakby jedno ciało.  Kiedy tak stali i nie spadali, partnerka powiedziała do Stasia:
– Panie, dość tego. Wal mnie pan w mankiet i spadamy!
Pogodę mieliśmy wyśmienitą i wszyscy do Szczecina wracaliśmy opaleni na brąz.  Nikt nie narzekał na niewygody.
Wręcz przeciwnie, one zacieśniały nasze przyjaźnie. Była to doskonała integracja załogi.
Nad morzem nie było zależności służbowych i poznawaliśmy bliżej swoje wady i zalety.
Później byliśmy w innych domkach, całą rodziną. Domki postawiono obok domu koloni letnich dla dzieci.
Korzystaliśmy z usług kuchni kolonijnej. Maluchy, kiedy były głodne, a kuchnia spóźniała się z wydawaniem nam posiłków przez okno, cały czas skandowały.
– Wczasy obiad, wczasy obiad!
Te okrzyki maluchów, zawsze były skuteczne.
W dni pochmurne, dzieci bawiły się na obszernym podwórku, a starsi grali w brydża.
W ten sposób wiele osób nauczyło się grać i rozgrywać. To był ciekawy przypadek, że zazwyczaj niedoświadczeni gracze najczęściej wygrywali i z tego tytułu było wiele zabawy.
Najlepsi brydżyści: Romek Frost i Wicek Zawidzki czasem byli przegrani. Zawsze tłumaczyli, że oni inaczej by rozegrali, gdyby partner lepiej licytował. Tłumaczyli się nawet wtedy, kiedy byli partnerami. Wakacyjne znajomości i przyjaźnie były kontynuowane później. Niektóre trwają po dzień dzisiejszy.
Żal nam tych, którzy odeszli na wieczną wartę, ale pamięć o nich i o wspólnie przeżytych chwilach pozostała. Pozostały także pamiątki w postaci zdjęć.
Byliśmy młodzi, tacy piękni i roześmiani, pełni nadziei na przyszłość. Jak miało być nazajutrz i później i jaka nas czekała przyszłość, tego na szczęście wówczas nie mogliśmy wiedzieć.

Nie warto jeździć na przełaj.. Była jesień. Prawdziwa polska jesień, ciepła wilgotna, grzybna i pełna kolorów, szczególnie w lesie.
Najpierw pojechaliśmy do Czachowa do leśniczówki Czesia Jakubowskiego, najlepszym wówczas polskim samochodem - Syreną. Jadąc od wsi Czachów o mały włos nie utonęliśmy w dużej kałuży.
Samochodem kierował nasz przyjaciel i właściciel tego wehikułu Rysiek Tracz. Ninka – żona Rysia, nie była zachwycona tą sytuacją. Dostało nam się mężczyznom porządnie.
Po paru dniach postanowiłem, że w sobotę po południu razem ze Staszkiem Strzeleckim pojedziemy do Czachowa trójkołowcem B -20. Nazbieramy grzybów i wrócimy w niedzielę. Planowaliśmy również, że w nocy, z soboty na niedzielę, pójdziemy z leśniczym na polowanie. Plan był piękny. O realizacji nieco dłużej.
Gdybyśmy jechali drogą wzdłuż słupów telefonicznych nie byłoby, o czym wspominać. Staszek był po raz pierwszy w tym lesie. Osobiście wybrałem skrót. Pomyliłem drogę. Po prostu pojechaliśmy drugą drogą w lesie, równoległą do właściwej.
Staszek, na nieszczęście, wybrał pojazd z wadą zapłonu i nie mieliśmy latarki.
Jesienią zmierzch jest krótki i zaraz następuje noc. Było pochmurno i w lesie niczego nie widzieliśmy. Silnik przestał pracować. Stanęliśmy na drodze leśnej w zupełnej ciemności. Wołania i nasłuchiwania odzewu nie przynosiły upragnionego skutku.
Rad nierad, ułożyliśmy się na dnie skrzyni pojazdu i przykryliśmy się brezentem.
Staszek strasznie się wiercił, wychodził ze skrzyni robił przysiady, spacerował dookoła pojazdu, a ja spałem.
Wczesnym rankiem nadjechał jakiś człowiek motocyklem. Zapytaliśmy go,
– Którędy najbliżej do leśniczówki?
– Do pana Jakubowskiego, zaraz za tymi drzewami – oświecił nas pracownik leśny.
Potwierdziło się to, co mówiłem w nocy.
– Będę się śmiał, kiedy rano stwierdzimy, że spaliśmy pod stodołą leśniczego.  
Na obszerne podwórko leśniczówki zajechaliśmy niezbyt elegancko. Trójkołowiec po prostu pchaliśmy.
W leśniczówce współczuli nam, że spaliśmy w lesie w październikową noc. Było to z 12/13. – Pechowa trzynastka - pomyślałem.
Ale to był tylko początek naszej przygody. Okazało się, że w leśniczówce nawet słyszeli wołania, ale w lesie wołają czasem myśliwi, a tutaj teren łowiecki mają Rosjanie z Chojny (lotnisko wojskowe)– wyjaśniał starszy pan Wincenty (prywatnie wujek Alinki).
Leśniczy, po śniadaniu zaprowadził nas na grzyby. Nazbieraliśmy całą skrzynię. Staszek ustawił zapłon i zaczęliśmy powracać do domu.
Za Widuchową padły nam światła. Nie całkowicie, ale trudno było jechać na postojowych.
Dobrze, że do świateł ulicznych w Szczecinie poprowadził nas przygodny motocyklista. Niechybnie zostalibyśmy na drugą noc w lesie lub na drodze wśród pól. Tym razem bez możliwości spania w skrzyni. Tam spały grzyby. Przyjechaliśmy późno. Nasze żony już nas opłakiwały. Telefonów po drodze nie było. Komórkowych wówczas nie znano. Grzyby czyściliśmy śpiąc na siedząco.

Czytany 2060 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 03 marca 2020 17:59
Więcej w tej kategorii: Szczecińska Fabryka Motocykli JUNAK »
Zaloguj się, by skomentować