poniedziałek, 07 listopada 2011 14:27

Wspólnoty i co z tego wynikało

Napisane przez Mieczysław Walków

Młoda gąska na schodach.
Zdarzenie, które przez mieszkańców domu przy ul. Szymanowskiego 15,było przyjaźnie komentowane nazywało się: tuczenie gęsi w domowych warunkach". Tak. W tamtym czasie można było sobie pozwolić na taką ekstrawagancję.
A było to tak. Przed przejęciem produkcji wałów napędowych ze Starachowic (FSC), ekipa decyzyjna pod przewodnictwem dyrektora fabryki w Szczecinie pojechała do Fabryki Samochodów Ciężarowych w Starachowicach. Głównym celem był wstępny wywiad i omówienie sposobu oraz warunków przemieszczenia produkcji do Szczecina. Do Starachowic jechaliśmy samochodem marki „Warszawa", a kierował nim słynny p. Zdzisio Tuszyński. Pan Zdzisio był bardzo dobrym, dbałym i bardzo dyskretnym kierowcą. Nie widziałem żeby kiedykolwiek pił alkohol. W drodze powrotnej, a wracaliśmy przez Skarżysko Kamienne, na targu kupił dla każdego z naszej grupy orzechy włoskie  i zapytał: – Który z panów chce kupić żywą gęś? Bo tylko takie na targu sprzedają.

Był listopad i zbliżały się święta. Nikt oprócz mnie nie reflektował na żywą „gęsinę”.
Zdzisio kupił dwie gąski i załadował je do bagażnika.
To, że wytrzymały biedne ptaki tak długą i żmudną podróż, zawdzięczać mogły tylko panu Zdzisiowi. On je w drodze do Szczecina karmił i poił. 
Jadąc, zatrzymaliśmy się na znacznie dłuższy postój  w Kaliszu, w restauracji nad Prosną, gdzie zjedliśmy pierwszy większy posiłek. Kolejny, jeszcze dłuższy postój mieliśmy w Poznaniu w restauracji "ADRIA".  A gąski w tym czasie siedziały w bagażniku.
Na podwórko przy Szymanowskiego przyjechaliśmy dopiero nad ranem. Spałem w najlepsze, kiedy kierowca budząc mnie mówił coś o gęsi.
Po chwili otrzeźwiałem i zapytałem pana Zdzisia czy ma sznurek. Podał mi kawałek sznurka, wyjął krzyczącą gąskę i powiedział:
– Wiąż pan jej skrzydła i nogi, bo inaczej będziesz pan ją musiał ganiać po całym Szczecinie.
Ja, byłem w „innym” nastroju... Przywiązałem sznurek do gęsiej łapy i poprowadziłem jak pieska do drzwi klatki schodowej nucąc jakiś zasłyszany w Adrii szlagier. Gąska  potulnie człapała i tylko od czasu do czasu wydawała radosne, głośne okrzyki.
Podobnie zachowywała się na schodach. Pokonywała je majestatycznie podnosząc "łapy" na każdy kolejny stopień. 
Dobrze, że mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Gęś narobiła takiego hałasu, że obudziła nie tylko wszystkich mieszkańców „bloku Junaka”, ale i okolicznych, nielicznych domów. Gęś oznajmiała, że idzie... 
Uspokoiła się dopiero w kuchni, kiedy łapczywie piła podaną jej wodę.
Żona była zdumiona i zakłopotana.Zastanawiała się co z tym ptakiem zrobić. Powiedziałem, że gęś umieszczę w piwnicy w kojcu i do świąt będę ją tuczył.
Istotnie przez blisko miesiąc tuczyłem gęś kluskami i gęś przybrała na wadze.
Przed świętami nie znalazł się taki, który by by gęś  pozbawił życia. Przyznaję, że sam się do niej przyzwyczaiłem i uważałem ją za domownika. 
Fama o gęsi i jej tuczeniu była wyolbrzymiana, ale na to nie miałem już wpływu.

Romek nie do poznania.
Kolejnym wydarzeniem przy ul. Szymanowskiego 15 było przywiezienie Romka  w skrzyni trójkołowca B20.
Czterej nasi koledzy (Wicek Zawidzki, Romek Frost, Włodek Zakrzewski i Zbyszek Jurksztowicz) postanowili odbudować ruiny domu u zbiegu ulic Lutnianej i Tuwima.
Każda budowa w tamtych czasach była nie lada wyzwaniem. W robociźnie duży udział był własny, czyli inwestorów. Pracowali do późnych godzin nocnych. Raniutko szli do pracy. 
Nasza sąsiadka Basia i żona naszego przyjaciela Romcia była w stanie odmiennym.
Romek na budowę pojechał nowo zakupioną „Osą” (polski skuter).
Już spaliśmy pierwszym snem, kiedy Barbara nas obudziła i wymusiła na mnie, abym poszedł na budowę i sprawdził, co się dzieje z jej mężem. Nagle rozbudzony, zły jak diabli pognałem na Lutnianą  i zobaczyłem, że skuter OSA stoi w jednym z pomieszczeń, a w przyszłej łazience swojego mieszkania  Włodek Zakrzewski coś muruje.  Zapytałem o Romka. A ten coś  burknął mi na odczepnego.
Ale, kiedy usłyszał, że martwi się o niego żona, powiedział, że na budowę przyszli koledzy z działu konstrukcyjnego z szefem na czele i poszli gdzieś do „lokalu”. Od razu wiedziałem, do jakiego.
Niemal zmusiłem Włodka, aby wsiadł na trójkołowiec B20, którym wozili materiały na budowę (ostatnio w skrzyni były wożone wióry drzewne). Pojechaliśmy do „Żeglarskiej” na placu , chyba Stalina.
Włodek został przy pojeździe, a ja starałem się wejść do wnętrza. Oczywiście szatniarz i zarazem bramkarz nie chciał o tej porze kogokolwiek wpuszczać, bo zabawa była na cztery fajerki.
Dopiero odpowiedni banknot z podobizną generała (tego się kulom nie kłaniał) był biletem wstępu. Po chwili byłem już przy stoliku kolesi. Romcio w tym czasie był w pozycji pionowej, trzymał kwiatek i coś „nawijał” do kolegów i odalisek. Jego obecny szef, a mój poprzedni – Andrzej K., mocno „podcięty” zerknął na mnie z nad kotleta, kazał mi  siadać do stolika albo się wynosić, bo jestem spóźniony i trzeźwy i nie pasuję do towarzystwa. Pomagały mu rozochocone "panienki". Inni biesiadnicy także zapraszali do stołu.
Romciowi cały czas powtarzałem z jaką jestem misją, bo nie rozumiał. W końcu coś do niego dotarło i zataczając się wymamrotał:
– Przyjacielu, tylko chwileczkę, tylko ten kwiatek wp…….lę (zjem) i z tobą do domu pojadę. 
Był to kwiat wyjęty z flakonika.
W końcu udało mi się Romana  z biesiady wygarnąć. I kiedy  szliśmy do „ pojazdu” strasznie narzekał na ciasne buty. Okazało się, że w pośpiechu na budowie założył buty Ziuni, żony Włodka .
Stopę Romek miał małą, ale  buty Ziuni były dla niego zbyt ciasne.
Na siodełku motoru nie mógł jechać, bo by spadł . Jechał w skrzyni trójkołowca. I kiedy przyjechaliśmy na podwórko nasz "poszukiwany" był cały biały i we wiórach.
Okazało się, że budujący wozili w skrzyni także wapno luzem. Może by nikt z nas tego nie zauważył i takiego byśmy zaprowadzili do domu. Było późno w nocy. Zauważyły dziewczyny: Basia i Ala.Stały w oknie i widziały w jakim stanie przywieźliśmy „cudem” odnalezionego. Zaczęły głośno wołać, abyśmy go dokładnie otrzepali. Trzepaliśmy kilkanaście minut.
Włodek pojechał na budowę, ale co ja przeszedłem?! Tutaj będę milczał. O tym zdarzeniu opowiadaliśmy i opowiadamy nadal w przyjacielskim gronie.Niestety, coraz to szczuplejszym. 

Dom przy ulicy Szymanowskiego 15 a i b wspominamy z wielkim sentymentem. Mieszkali w nim wszyscy, którzy byli całkowicie oddani Fabryce Motocykli: Janusz Skibiński z rodziną, Adam Dulat z żoną, Franciszek Andrys z rodziną, Mazur z rodziną, Malec z rodziną, Baran z rodziną, Dudka z rodziną, Sobolewski z żoną, Nizoń z rodziną, Romek Frost z żoną Basią, później Kazik Kubiak z żoną Ulą, która również pracowała w fabryce, Staszek Ludźmierski z żoną, Gierasimczuk z rodziną, Wicek Zawidzki z rodziną, później Zdzisiek Szczerbiński z rodziną ,autor z rodziną i inni. Tworzyliśmy prawdziwą wspólnotę mieszkaniową. Na długo przed dzisiejszymi wspólnotami. To właśnie my moglibyśmy służyć przykładem wspólnej sprawie.


Przy ul. Mazurskiej.
W następnych latach fabryka przystąpiła do zasiedlenia nowego bloku mieszkalnego przy ul. Mazurskiej.  Podania o mieszkania należało składać w Radzie Zakładowej. Tak wynikało z informacji, na którą nie zwracałem uwagi. Naszym mieszkaniem przy Szymanowskiego byli zainteresowani Ula i Kazik Kubiakowie. Mieszkali w mniejszym obok. Ula poinformowała mnie, że istnieje możliwość, abym otrzymał mieszkanie z trzema pokojami przy Mazurskiej. Ala z dziećmi była wówczas nad morzem w Dziwnówku.  Po krótkim zastanowieniu się, złożyłem takie podanie, ale nie wierzyłem w przydział. Myliłem się. Po paru dniach zawołano mnie do Rady i wręczono klucze. 
Poprosiłem o kilka dni urlopu i pojechałem do Dziwnówka, do Ośrodka Wypoczynkowego „Polmo”. Ali oznajmiłem, że na krótko jesteśmy posiadaczami dwóch mieszkań i po powrocie z nad morza będzie już w innym, nowym mieszkaniu. Nie chciała o tym słyszeć, a ja nie miałem odwrotu, bo nasze mieszkanie zostało przydzielone państwu Kubiakom. 
Po pewnych przeróbkach, które zarządziłem, wprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Zamieszkaliśmy na drugim piętrze przy ulicy głośnej rano, kiedy jechał nią samochód z bańkami mleka. Mleko dowoził do sklepu nabiałowego, a jezdnia była z brukowca. Teraz miałem za swoje. Miały jednak lepiej dzieci. Każde było w swoim pokoju (mieliśmy już dwójkę – synek urodził się w 1962 r.) Mieszkanie powierzchniowo okazało się troszeczkę mniejsze od poprzedniego, ale miało inny rozkład. Mieszkamy w nim do dzisiaj. A że budynek zbudowano niemal w centralnym punkcie miasta mieliśmy wygodę komunikacyjną. W latach późniejszych położono asfalt i już nie odczuwamy ruchu pojazdów. 
Nasz budynek był drugim nowym budynkiem przy Mazurskiej. Dookoła były wolne przestrzenie po dawnej zabudowie przedwojennego Szczecina. Z okna kuchni mieliśmy wgląd do parku Żeromskiego, widzieliśmy Szkołę Budowlaną. Podobnie było z drugiej strony. Dzisiaj wszystko jest zabudowane i wszystko powstawało lub powstaje na naszych oczach.
W tamtych latach Ala postanowiła na dobre powrócić do pracy. Była tłumaczem.

W okresie gierkowskiej prosperity do kraju sprowadzano wiele maszyn, urządzeń wytwórczych, transportowych, dźwigowych, pływających i i innych, a przede wszystkim wiele obrabiarek z całego świata, których instrukcje obsługi musiały być w języku polskim Okres ten był dla tłumaczy bardzo korzystny. Spółdzielnia Tłumaczy zatrudniała bardzo wielu ludzi, ale stale nie mogła „przerobić” wszystkiego w odpowiednim czasie. Każdy chciał mieć tłumaczenie od ręki. Każdemu się spieszyło i każdy chętnie płacił za ewentualny ekspres.
Ala znała dobrze język, ja znałem technikę. Taki tandem na początku był bardzo wskazany, ale po pewnym czasie moja żona potrafiła instrukcje obsługi wodolotu przetłumaczyć w kilka dni i zrobiła to tak znakomicie, że nie jeden inżynier nie napisałby lepiej.
W tym czasie w tej samej Sp  -ni pracował na zlecenia Wicek Zawidzki. Wicek, prócz pracy zawodowej (pracował na uczelni – PS), brał do tłumaczenia nie tylko instrukcje rosyjskie, ale angielskie i niemieckie i był stale mocno zapracowany.
Uwagi Ali i innych znajomych Wicka, a dotyczące zwolnienia tempa pracy przez niego, traktował żartobliwie i powtarzał, że jeszcze będzie miał czas na odpoczynek.
Ala, jako tłumacz pracowała do roku 1972 i tłumaczyła najbardziej zawiłe instrukcje obsługi, a także artykuły popularno - naukowe i naukowe. Jej tłumaczenia uzyskiwały bardzo dobre oceny odbiorców.
W tym czasie ZETO potrzebowało pracowników przygotowanych do pracy, no i znacznie lepiej płaciło.   Gwarantowało dalsze dokształcanie się w wielu dziedzinach.
Ala w 1972 roku rozpoczęła pracę w ZETO Szczecin w Ośrodku Informacji Technicznej i Ekonomicznej i po pewnym czasie rozpoczęła dwu i pół letnie studia Informacji Naukowej Technicznej i Ekonomicznej w Poznaniu. Ukończyła z wyróżnieniem.
W pięknym miesiącu czerwcu 1970 roku dowiedzieliśmy się, że nagle z grona żywych odszedł nasz kolega, sąsiad i przyjaciel, a przy tym najzdolniejszy wśród zdolnych, przyszłość Nauki Polskiej, niewiarygodnie pracowity i wrażliwy Wicek Zawidzki.
W pierwszej chwili absolutnie tej wiadomości nie mogliśmy uznać za wiarygodną.
Wczoraj rozmawialiśmy z Nim w fabryce. Był pogodny, jak zwykle roześmiany i nic nie wskazywało, aby mógł tak szybko odejść. Do dnia dzisiejszego wyrzucam sobie, że w wigilię krytycznego dnia bardzo krótko rozmawialiśmy. Wymieniliśmy tylko potrzebę spotkania się na niwie prywatnej, przy lampce wina. 
Z Wickiem pracowałem kilka lat w JUNAKU i chociaż byłem jego szefem, rozumieliśmy się doskonale. Byłem kilka lat starszy od Wicka i Wicek często traktował mnie jak starszego brata. Moje uwagi przyjmował bez szemrania, bo wiedział, że ja również traktuję go jak brata.

Każdego roku, kiedy z Alą odwiedzamy grób Wicka i zapalamy światełko, mamy do niego pretensję, że w chwili załamania nie przyszedł do nas, do przyjaciół na kawę i lampkę wina, aby choć chwilę pogadać.

Czytany 2421 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 04 lutego 2020 12:36
Zaloguj się, by skomentować