poniedziałek, 07 listopada 2011 18:15

Strajk w grudniu 1970r. w POLMO-Szczecin

Napisane przez Mieczysław Walków

Mój grudzień 1970.
W połowie miesiąca grudnia pogoda wcale nie była zimowa. Było ciepło. Mówiliśmy, że mamy wczesną jesień. W fabryce panował już nastrój przedświąteczny. Umawialiśmy się na wyjazd do lasu po choinki. Wyjeżdżać musieliśmy w większych grupach, bo środków lokomocji było bardzo mało. Gazety i telewizja nieustannie informowały o toczących się obradach plenum KC PZPR, na którym podjęto uchwałę o podwyżkach cen na mięso, jego przetwory i niektóre produkty żywnościowe. Mówiliśmy, że:"tym tam na górze chyba odbiło przed świętami"!

Dla nas, pracowników umysłowych proponowana podwyżka cen była nie na rękę i znacznym obciążeniem. Klasa robotnicza zarabiała od nas znacznie lepiej, ale i ona zaczęła mocno narzekać na ceny, które Rząd i Partia chcieli wprowadzić.
 Jednym słowem wszystkim ten zabieg nie pasował. Przed nami były przecież i święta, i choinka.
Wychodząc do pracy powiedziałem żonie, że dzisiaj będę w pracy dłużej. Musimy (dział którym kierowałem) - powiedziałem - rozpocząć zbieranie dokumentów źródłowych do zakończenia roku, a  także będę przygotowywał założenia do projektu budowy Ośrodka Obliczeniowego z maszyną matematyczna.
W Ośrodku Obliczeniowym, którym kierowałem, pracowały przeważnie kobiety. Mężczyzn było kilku, raptem pięciu na wieloosobową załogę.
Dzięki moim staraniom zarobki moich ludzi mieściły się w górnych pułapach, tak zwanych widełek, ale nie były zadowalające.
Były znacznie niższe od zarobków pracowników produkcji, szczególnie robotników i dlatego podwyżka cen dla pracowników Ośrodka była absolutnie nie do przyjęcia. 

Jako kierownik, właśnie w tym dziwnym czasie musiałem wysłuchiwać narzekań i wątpliwości, co do wątpliwej słuszności prowadzonej polityki przez rządzących.
Równolegle z Ośrodkiem kierowałem komórką Organizacji i Zarządzania Przedsiębiorstwem oraz redakcją gazety - Głosu POLMO (dopiero później fabryka zatrudniła redaktora J. Borowskiego). 
Dyrektor Prugar polecił mi sprawować nadzór merytoryczny nad projektem budowy Ośrodka Obliczeniowego  wyposażonego w maszynę EMC - RIAD -1, bo tylko taka byłaby dostępna.  Za ICL  musielibyśmy płacić dewizami, a dewiz nie mieliśmy. Tak na marginesie powiem, że w tym czasie mogliśmy już pracować na polskich komputerach pomysłu Jacka Karpińskiego. Ale... Kierowali wówczas ludzie o niezdrowych ambicjach i po prostu głupich.

Podczas zastanawiania się nad założeniami dla projektantów, którymi mieli być pracownicy naukowi Wojskowej Akademii Technicznej,  zadzwonił do mnie mój przyjaciel Krystyn Kunc ze Stoczni Remontowej GRYFIA z zapytaniem, czy wiem, że Stocznia Gdańska im. Lenina strajkuje?
Nie wiedziałem. Radio i telewizja milczały na ten temat. Następnie zapytał mnie, czy my ich poprzemy?
 Przyznaję, że całkowicie zaskoczył mnie tym pytaniem.  Odpowiedziałem, że zasięgnę języka i niemal natychmiast 
poszedłem do Związków Zawodowych, ale Juliana Staszaka - przewodniczącego rady Związku Zawodowego Metalowców przy fabryce już nie zastałem. Było już po godzinach pracy.
Wsiadłem do tramwaju, w którym ludzie, albo siedzieli zamyśleni, albo szeptali zakazane wówczas słowo: STRAJK.

W domu jak zwykle, powrót taty był głośny i pełen ruchu i harmideru. Psina, nasza ulubienica Czarka, podskakiwała i pierwsza chciała powitać pana liźnięciem, a przy tym charakterystycznie popiskiwała, dzieci szukały rozjemcy, kto ma prawo pierwszy malować na ścianie, na tle zachodzącego słońca, myszkę Miki? Żona również miała dla mnie jakiś problem do rozwiązania.
Dzieciom czasem dawaliśmy możliwość wypowiadania się poprzez rysunek. Rysowały i malowały na ścianach swoich pokoików. Przyznam, że umiały dobierać i farby, i zachowywać proporcje oraz perspektywę.
Szepnąłem mojej żonie Alince, że rozmawiałem z Krzyśkiem. Mówił o tym, że stocznia w Gdańsku już strajkuje. Oni tj. Stocznia Gryfia, również zamierzają strajkować i oczekują poparcia. 
Żona o strajku w Gdańsku nic nie wiedziała . Kiedy usłyszała o telefonie od Krzyśka – tak nazywaliśmy kolegę, wyraźnie się zmartwiła i zaniepokoiła. My, dzieci wojny, posiadaliśmy szczególne wyczucie zagrożenia. W tym przypadku chodziło o bezpieczeństwo naszych dzieci. 
Nerwowo zacząłem przeglądać dzienniki. Wysłuchaliśmy wspólnie wiadomości w radiu i telewizji. 

W tym czasie pisali i mówili jedynie o plenum, uzasadniali konieczność podwyżek i zapewniali, że nie wpłyną… i temu podobne.

Następnego dnia rano, kilka minut po szóstej, wychodziliśmy do pracy grupą (w jednym domu mieszkało wielu pracowników fabryki). Do tramwaju szliśmy prawie w milczeniu. Ktoś nawet zauważył, że:
– Tak cicho jest tylko przed burzą!
Podczas jazdy tramwajem słychać było jedynie pracę silników i postukiwanie kół.  Czasem westchnął ktoś głęboko i zanurzał wzrok w czerni nocy. 
Po wejściu do Rady Zakładowej dowiedziałem się, że Julek Staszak już wiedział o strajku w Gdańsku i przygotowaniach Stoczni Warskiego i Gryfii.
Dzwonił do niego Janek Nieradka z ZO ZZM. 
Chwilę rozmawialiśmy o sytuacji i poszedłem do Ośrodka. Miejsca mojej pracy.  
Około godziny jedenastej, od zajezdni tramwajowej (Pogodno) nadjechał tramwaj z wielkim napisem: STOCZNIA STRAJKUJE.
 Po chwili zadzwoniła sekretarka dyrektora- Ula Kubiak, że dyrektor zwołuje naradę kierowników. Mieliśmy się naradzać, co począć w takiej sytuacji?
Przechodząc przez portiernię do budynku administracji fabryki zobaczyłem, że na torowisku tramwajowym przed głównym wejściem do fabryki stanął szpaler uzbrojonych żołnierzy pod dowództwem oficera MO.
W sali konferencyjnej byłem chyba ostatni. Odezwały się telefony z Warszawy. Dyrektor Zjednoczenia nakazywał, aby go informować na bieżąco o zaistniałej sytuacji i o nastrojach załogi. 
Dyr. Prugar głośno przez telefon zdawał relację... kolejnemu zwierzchnikowi.
Tym razem ministrowi.
Powiedziałem, że przed wejściem stoją żołnierze. Widać ich z okna gabinetu - dodałem. 
Stary (tak nazywaliśmy dyrektora) podszedł do okna, popatrzył i zabronił komukolwiek wychodzić na zewnątrz, a sam  wybiegł na wysokie schody portierni. Pobiegliśmy do okien i obserwowaliśmy zajście.
Dyrektor stanął i zdecydowanym tonem zażądał, aby szpaler mundurowych natychmiast stąd odszedł.
Oficer zrobił ruch jakby chciał oponować. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy i usłyszeliśmy naszego Szefa w akcji.
Krzyknął z całej siły.
– Won mi stąd! Ja kieruję zakładem! Nie pozwolę na prowokowanie załogi!
Oficer powtórnie chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wydał rozkaz na odstąpienie od wejścia do fabryki.   
Później widzieliśmy jednego lub dwóch mundurowych po drugiej stronie jezdni.
 
Jadące tramwaje od zajezdni informowały, że Stocznia i inni już strajkują, a tramwajarze przygotowują się do strajku.

Zadzwoniła do mnie żona i podnieconym głosem informowała mnie, abym się nie martwił o dzieci.
– Oboje są w domu - powiedziała. Jarka w ostatniej chwili  niemal zgarnęłam z parapetu okna w szkole. Chciał oczywiście biec z chłopakami na plac Żołnierza. W domu jest pełno gazu łzawiącego.
– Widziałam - mówiła żona, jak stoczniowcy podeszli do szpaleru milicjantów na ul. Świerczewskiego (Rayskiego). Milicjanci w hełmach, byli uzbrojeni w tarcze i pałki. Za nimi stały samochody i blokowały ulicę.

Żona z okna w kuchni i pokoju widziała „morze białych kasków, pracowników Stoczni.
Walki i przepychanek nie widziała. Stoczniowcy „rozpłynęli się” ulicą Mazurską i po godzinie, może później zobaczyła ogromną chmurę dymu z kierunku pl. Żołnierza. Milicja używała granatów z gazem łzawiącym.”

Zaraz po tym telefonie już nie mogliśmy dzwonić do domów. Łączność została przerwana.
Na wydziałach ludzie prawie nie pracowali. Stojąc grupkami żywo wymieniali poglądy. Wyczuwałem atmosferę ogromnego napięcia.

Dyrektor polecił zgromadzić ludzi na hali montażu. Tutaj zawsze były organizowane masówki.
Na wysokie schody weszli: jeden z Sekretarzy KZ PZPR, Szef Związków Zawodowych Metalowców i Dyrektor.
Oczekiwaliśmy z niepokojem, co też mają nam do zakomunikowania.
Głos zabrał Dyrektor Prugar. Poinformował, że dla bezpieczeństwa kazał zamknąć wejścia i bramy do fabryki.  Powiedział, że Stoczniowcy wyszli z zakładu, ale nikomu z naszej załogi nie radzi wychodzić na ulicę. My jesteśmy daleko od śródmieścia i może się wiele  zdarzyć.
Ktoś z zebranych zaczął krzyczeć:– Idziemy razem z nimi!
I nagle umilkł. Widocznie szybko został przywołany do porządku, bo przestał wykrzykiwać. Dyrektor zapytał: – Czy będziemy strajkować strajkiem okupacyjnym?
Były głosy aprobaty, ale i negacji. Reszta milczała. W końcu postanowiono, że ogłaszamy strajk okupacyjny. 

Dyrektor znowu zabrał głos i powiedział.
– Kochani, czy wiecie, co dzieje się w mieście? Podpalony komitet partii płonie i nie wiadomo, co jeszcze stoi w ogniu.
My musimy uchronić nasze miejsce pracy, naszą fabrykę! Czy można na was liczyć?!  
Odezwały się oklaski, a dyrektor mówił dalej.
– Musimy uchronić nie tylko nasze mienie, ale także każdego pracownika. Czy w tym także mogę liczyć na wasze poparcie?
Znowu oklaski.
Dyrektor zaproponował, aby powołać Komitet Strajkowy i zaproponował na szefa komitetu przewodniczącego Związku Zawodowego Metalowców p. Staszaka. 
Staszak tego nie oczekiwał. Zaczął tłumaczyć się, że on tej funkcji nie może przyjąć. On tego nie pociągnie. Wg niego najlepszym głównodowodzącym będzie dyrektor Prugar. Oklaskom nie było końca.
Do „Sztabu” weszli różni: działacze związkowi, kierownicy działów i wydziałów, przodujący robotnicy, technicy i inżynierowie oraz inni. Wśród nich był nasz kolega z roku,  inż. G. Bielakowski.
Dyrektor nie miał wyjścia. Przyjął funkcję i zwołał zebranie Komitetu. Mianował inż. Eugeniusza Bielakowskiego Komendantem Straży Strajkowej i polecił mu zorganizować straż ochrony fabryki.
– Nikt nie może z fabryki wychodzić i nikogo nie wolno do niej wpuszczać – rozkazał dyrektor. 
Wszystko w tym czasie było dynamiczne.
Straż niemal natychmiast ubrana była w kaski strażackie i zaopatrzona w broń robotniczą (dłuższe kawałki ziemnego kabla elektrycznego) i rozmieszczona na bramach i wzdłuż ogrodzenia fabryki.
– Teraz to nawet mysz się nie prześliźnie, meldował  dyrektorowi "Gienek".  

Istotnie, straż pod jego dowództwem była bardzo skuteczna.
Komitet strajkowy podjął decyzję nawiązania kontaktu ze Stocznią Szczecińską, a właściwie z jej Sztabem Strajkowym.
Właśnie przed chwilą otrzymaliśmy przez kuriera wiadomość, że organizowane jest spotkanie przedstawicieli - delegatów wszystkich zakładów pracy, które przyłączą się do strajku.
Tramwaje jeździły już w kratkę, a te, które jeździły, były z transparentami: „Tramwajarze popierają strajkujących” i „Stocznia stoi i strajkuje”.

Nasz Sztab podjął kolejną uchwałę: Kierownicy wszystkich komórek organizacyjnych fabryki muszą być wśród swojej załogi i muszą informować Sztab o każdym przejawie niepokoju i naruszaniu dyscypliny. Osobiście także muszę być stale pod telefonem (komunikacja wewnętrzna była sprawna). Nie mieliśmy tylko połączeń ze światem zewnętrznym.
Mnie dyrektor kazał natychmiast przyjść do siebie, a obowiązki kierownika Ośrodka  powierzyć Z. Kołodziejczykowi.
Czekało na mnie nie lada zadanie.
Natychmiast miałem pisać projekt postulatów strajkowych, które za godzinę musiały być na naradzie w Stoczni.
Siedliśmy w trójkę lub czwórkę. Dokładnie nie pamiętam, myślę, że byli to: J. Staszak, B. Napieralski (ojciec Grzegorza, dzisiejszego polityka), K. Krzywonos i ja, ale mogę się mylić.
W ciągu pół godziny mieliśmy projekt, który dyrektor przedstawił Sztabowi. Uwag nikt nie zgłaszał. Pani Krysia Szulc (Gębka) przepisała na czysto i do Stoczni udał się(?). Nie wiem, kto. Nie byłem członkiem Sztabu.

Sztab (Komitet Strajkowy) podjął następną decyzję: Zakładu bronić będzie wzmocniona straż strajkowa (robotnicza).
Reszta uda się do domów, aby uspokoić rodziny. Jutro rano wszyscy przybędą do fabryki, przygotowani na dłuższy pobyt- brzmiał komunikat Sztabu Strajkowego.

Wracaliśmy do domu tramwajem pełni obaw o swoje rodziny. Tramwajem, który ledwie się poruszał. Tak był wypełniony. My, mieszkańcy (Mazurskiej) wysiedliśmy przy al. Wojska Polskiego obok sklepu - Delikatesów ( na skrzyżowaniu z ul. Jagielońską).   
W mieście było duszno od gazu łzawiącego.
Przy placu Grunwaldzkim na ul. Buczka (obecnie J.Piłsudskiego) młodzi chłopcy wyrywali kostki z jezdni i rzucali w jadący wóz bojowy (BTR).

Niemal przybiegliśmy do naszych domów. Widziałem strach w czerwonych od łez i gazu oczach żony i dzieci. Dzieci starały się, jedno przez drugie opowiedzieć jak szli stoczniowcy oraz " jak mama granat łzawiący, który rzucili na balkon, wyrzuciła na ulicę!".
Tylko psina siedziała pod wanną, drżała i dyszała. A mały Jarek zaczął mi opowiadać, że jakiś komitet podpalili.
 
Jadąc tramwajem widziałem dym z kierunku Komitetu Woj. PZPR. Żona później mówiła, że po podpaleniu, ku niebu wzbiła się ogromna chmura dymu. Wydawało się, że pożar jest tuż.

Postanowiłem pójść i zobaczyć. Po drodze na al. Jedności Narodowej (obecnie JP II) spotkałem znajomego. Był blady jak ściana i brakowało mu tchu. Widząc dokąd zmierzam, złapał mnie za rękaw i niemal krzyknął:
– Człowieku, gdzie się pchasz? Tam wszystkich, nawet matki z dziećmi, wpychają pod plandeki i gdzieś wywożą. Poszedłem tam - mówił, z bratem i bratową. Ich zgarnęli, a mnie udało się umknąć. Nie wiem, co z nimi będzie. Na pewno będą siedzieć. Komitet rozbity, częściowo spalony i dalej się pali. Wyobraź sobie, że uciekali z niego jak szczury! Jeden z sekretarzy podobno uciekł BTR em. Wokół leżą papiery i teczki personalne, a nawet fotel Walaszka. Po podpaleniu stoczniowcy nie dopuścili straży pożarnej!
Relacjonując cały drżał.

Miałem relację z widoku Komitetu i sytuacji na placu Żołnierza niemal z pierwszej ręki.
Nagle podjechał „BTR” i w niebo poszybowała seria z karabinu maszynowego. Widziałem tor lotu pocisków na ciemnym już niebie. Schroniliśmy się w bramie SDM (szczecińska dzielnica mieszkaniowa - pierwsze wybudowane domy przy al. Jedności Narodowej, dzisiaj al. JP2 i pl. Lotników).
Już dalej nie miałem powodu iść, powróciłem do domu. Dzieci udały się do łóżek, a myśmy z żoną cały czas czuwali i zadawaliśmy sobie pytanie. Co z tego wyniknie? Czy czeka nas to, co już przeżywaliśmy w naszym życiu? Jak uchronić nasze dzieci przed tym, co może nastąpić?
Za oknem, co jakiś czas, słychać było serie strzałów. Nie podchodziliśmy do okien.

Następnego dnia wstałem o godz.5, aby zdążyć do pracy. Tramwaje nie jeździły, musieliśmy iść pieszo ( ponad 3 km).
Noc była koszmarna. A ja chyba wcale nie spałem. Szliśmy w trójkę (Janusz Skibiński, Heniek Wysocki i ja).
Dla nas najkrótszą trasą, była droga przez Jasne Błonia i park Kasprowicza, aż do ulicy Wincentego Pola.
Postanowiliśmy jednak maszerować al. Wojska Polskiego.
Przed Miejską Radą Narodową (Urzędem Miasta) stały dwa czołgi. Jeden zamykał placyk wewnętrzny – pl. Dzierżyńskiego (obecnie Armii Krajowej). Zobaczyliśmy oficera i żołnierzy. Janusz zaproponował, aby nas podwieźli do POLMO.  Twarz dowódcy mówiła, że nie są skłonni do żartów.
Chwilę później ujrzeliśmy dwie czarne czeluście na parterze budynku Rady Miejskiej (wypalone jakieś archiwa?). Po drodze spotykaliśmy naszych znajomych, którzy także szli pieszo do pracy.
Było nas tak wielu, że tworzyliśmy jakby grupę protestacyjną. Brakowało tylko flag i transparentów.
Do fabryki straż strajkowa wpuszczała po dokładnym skontrolowaniu wchodzących.
Wnoszenie alkoholu było surowo zabronione. Podobno już kilka butelek mieli w kantorku.
Poszliśmy do swoich miejsc pracy i byliśmy przygotowani na wszystko.
Wiedzieliśmy, że może być tak, iż nie powrócimy w tym dniu do domów, ale pewności nie mieliśmy.

Dyrektor zwołał naradę kierowników. Tym razem tematem narady były sprawy dotyczące utrzymania dyscypliny.
Dyrektor szczególnie ostrzegał przed piciem alkoholu przez załogę. O każdym takim przypadku miał być natychmiast poinformowany osobiście.
– Za porządek i bezpieczeństwo odpowiadają kierownicy pionów, działów i wydziałów – rozkazał. 
Jako przewodniczący komitetu strajkowego upoważnił szefa straży strajkowej do bezwzględnego reagowania na wszelkie przejawy łamania nakazów i zakazów.
– Straż powinna dokładnie pilnować każdej dziury, którą prowokator lub inny nieproszony gość chciałby się przedostać na teren fabryki, albo jakiś narwany i nieodpowiedzialny chciałby pobiec do miasta.
Wyjścia mogą być tylko takie, które będą uzasadnione wypadkiem losowym. Na podstawie specjalnej przepustki komendanta straży strajkowej.
 
Rozeszliśmy się do swoich miejsc pracy. Po drodze widziałem, że na oszklonym frontonie portierni rozwieszono ogromny napis: STRAJK OKUPACYJNY i drugi TO NIE STRAJK POLITYCZNY TO STRAJK EKONOMICZNY.

Gdzieś po upływie godziny znowu byłem wezwany. Tym razem na posiedzenie Komitetu Strajkowego. 
Dyrektor oświadczył, że zostało ostatecznie uzgodnione, że my będziemy strajkować w fabryce. On proponuje, aby zwolnić do domu, kobiety ciężarne oraz te, które mają malutkie dzieci, i które są jedynymi żywicielkami. 
Reszta ma obowiązek pozostać na swoich stanowiskach.
– Na okres dwóch godzin przywrócimy łączność telefoniczną zewnętrzną - oznajmił. Ci, co mają telefony będą mogli poinformować rodziny o sytuacji. Poproście o prowiant i potrzebne rzeczy do przetrwania kilku dni w fabryce – dodał. 
Byłem przewidujący, że może do tego dojść. Rano spakowałem i zabrałem kilka potrzebnych rzeczy.
Wziąłem kilka konserw i papierosy (wtedy paliłem). Byłem przygotowany do strajku, ale do żony zadzwoniłem i uprzedziłem, że zostaję w fabryce. 
Po niedługim czasie do drzwi wejściowych portierni zaczęli się dobijać członkowie rodzin, przyjaciele, znajomi i nieznajomi.
 Słowem wszyscy ci, którzy chcieli pomóc strajkującym. 
Byłem świadkiem jak w drzwiach portierni stanął młody człowiek z naręczem papierosów SPORT. Zapytany, dla kogo mają być te papierosy?
– Dla wszystkich, dla wszystkich –  krzyknął, i  papierosy rzucił na posadzkę przestronnej portierni.
Takich odruchów solidarności było więcej.
Wszyscy byli na swoich stanowiskach pracy, ale nikt nie pracował, za wyjątkiem służb pomocniczych.
Związek Zawodowy zaczął przywozić żywność ze stołówki zakładowej. Podobno wymieciono wtedy wszystkie zapasy.
Chleb i inne przetwory w puszkach i słoikach były przynoszone nawet przez ludzi nieznanych.

Ośrodek Organizacji i Przetwarzania Danych, czyli mój dział mieścił się w niskiej zabudowie, niemal na końcu fabryki. Tuż za oknami wzdłuż al. Wojska Polskiego biegło metalowe ogrodzenie fabryki . 

Byłem wtedy w swoim pokoju, siedziałem w fotelu i rozmyślam nad sytuacją. Przybiegł do mnie pracownik - Józek Iżbicki - i powiedział, że naprzeciwko Ośrodka zatrzymał się jakiś samochód. Kierowca dyskutuje ze strażnikiem strajkowym i wskazuje na nasz Ośrodek - oznajmił trochę wystraszony pracownik.
Wszedłem do pomieszczenia mechaników, otworzyłem okno i zapytałem, o co chodzi? Kierowca zwracając się do mnie powiedział, że jest z polecenia kierowniczki kasyna. Przywiózł prowiant dla strajkujących w Ośrodku.
– Byłoby dobrze abyście to natychmiast odebrali. Milicja szaleje i mogą mnie zaraz zgarnąć – ponaglał  wysłannik.
Wyładunek trwał kilka minut. Były to termosy i siatki pieczywa, czekolady i papierosów oraz naczyń i sztuców.
Od razu wiedziałem, kto za tym się kryje.
Wnieśliśmy dary do jadalni i zaczęliśmy otwierać termosy.
W jednym była grochówka z wędzonką, w drugim jarzynowa z mięsem, w trzecim pieczone kurczaki.
Jedzenia na dwie kompanie wojska, a nas było raptem 23 osoby.
Dzielimy się hojnie z dwoma strażnikami, którzy byli pod naszymi oknami.  Dzwonimy do przyjaciół, którzy pracowali najbliżej.
Z działu gospodarczego przyszło jedynie kilka osób. Więcej głodnych przyszło z prototypowni i od Gł. Konstruktora.
Wszyscy byliśmy najedzeni i okazało się, że jeszcze zostało jedzenie.
Najbliższymi naszemu sercu i najdalej urzędującymi byli ludzie z księgowości.
Gł. Księgowy- Jan Kościołek, nie mógł wyjść z podziwu, że tyle jedzenia mogliśmy zorganizować.
– Nie dziwię się – powiedział, przecież to Dział Organizacji i... Przetwarzania Danych.
Przychodzili jeszcze inni i każdemu coś mogliśmy dać.
Później, wieczorem, dla zabicia czasu usiłowaliśmy grać w brydża. Niestety, gra po prostu się nie kleiła . 

Próbowaliśmy opowiadać dowcipy, z politycznymi włącznie. Okazało się, że i one nie były takie śmieszne.
Zbliżała się noc.
– Będzie długa i pełna obaw o pozostawionych w domu, i o naszą przyszłość – pomyślałem.

Wcześniej zrobiliśmy grafik dyżurów. Na mnie wypadło, że dyżur będę miał pierwszy.
Siedziałem w fotelu i odbierałem telefony, a także składałem meldunki do Sztabu Strajkowego. Dopiero około drugiej w nocy mnie zmieniono i położyłem się na dmuchanym materacu, ale długo zasnąć  nie mogłem. Obudziłem się na podłodze, całkowicie przemarznięty. Materac przepuszczał powietrze( styropiany były dopiero w latach osiemdziesiątych, czyli dziesięć lat później). Popatrzyłem na zegarek i stwierdziłem, że minęło zaledwie około 50 minut.  

– Wolę spać na siedząco - stwierdziłem. Niestety, niedane mi było spać tej nocy.
Znowu przyszedł Józio Iżbicki i wystraszony oznajmił, że za oknami hali maszyn coś się dzieje. - Może włamują się do hali?- szepnął. 
Zbudziliśmy Zbyszka Kołodzieczyka i pobiegliśmy do hali maszyn.
W hali było spokojnie, okna były zamknięte, tylko na zewnątrz słyszeliśmy jakieś głosy.
Otworzyliśmy jedno z okien i zobaczyliśmy, że pod płotem leży człowiek, a na nim klęczy strażnik i wiąże mu ręce.
Pytamy, kto to taki? Strażnik odpowiedział, że chyba jakiś prowokator, bo przełaził przez płot i wtedy zdzielił go kablem.
Kolegę, drugiego strażnika, posłał po Komendanta.
Bielakowski przybył niemal natychmiast.
Podnieśli młodego człowieka. Był zamroczony i zakrwawiony.  A Zbyszek na to:
– Znam tego chłopaka. To narzeczony naszej pracownicy Agnieszki (pracownicy hali maszyn).
– Dzięki Bogu, że przynajmniej pan mnie zna panie magistrze – odezwał się chłopak, ocierając twarz.
I pokrótce zaczął opowiadać o dzisiejszych swoich przeżyciach. - Pracuje w Hucie Szczecin. Huta daleko, a innego transportu jak autobus i tramwaj, z Huty niema. Te nie jechały. Wobec tego szedł pieszo. Z Agnieszką zaplanowali ślub na Święta Bożego Narodzenia. Przed ślubem mają dużo obowiązków. Idąc z duszą na ramieniu ( około 6-7km) jakoś dotarł do domu przyszłych teściów i tam się dowiedział, że Agnieszka strajkuje.
Nakarmili go, ale  nie chcieli wypuścić, bo obowiązuje godzina milicyjna.
Rodzice Agnieszki mieszkają przy ul. Krasińskiego i dlatego postanowił, że mimo zakazu uda się do narzeczonej i ewentualnie będą razem strajkowali.
Realizacja zamiaru nie była prosta. Wszystkie ulice, a nawet las Arkoński dozorowane były przez patrole milicji.
Do płotu POLMO przedzierał się bardzo długo. Myślał, że całe wieki. Wreszcie dopadł płotu i już miał go pokonać, kiedy otrzymał cios w głowę. Padł i myślał, że już nie żyje.

Naszemu koledze i wielkiemu służbiście Gienkowi musiałem długo tłumaczyć, że młodość ma swoje prawa i żeby przypomniał sobie swoją młodość.
Musiałem  przyrzec, że biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za tego młodego człowieka i to, że fakt ten osobiście zgłoszę dyrektorowi.
Obolałego chłopaka, Agnieszka i dziewczyny opatrzyły i był z nami cały czas, aż do zakończenia strajku.
Na ślubie i weselu młodych był Zbyszek, jako bezpośredni zwierzchnik Agnieszki, a nasz przedstawiciel.

Następny dzień (19.12.70) był podobny do poprzedniego. Pilnie słuchaliśmy obrad toczącego się burzliwego plenum.
Spekulowaliśmy, kto będzie nowym I Sekretarzem. Chcielibyśmy, aby nim został Gierek.
Podobno jest prozachodni, zna język francuski i pracował we Francji– mówiliśmy.
Słyszeliśmy, że jest dobrym gospodarzem na Śląsku i nigdy nie ulegał Gomułce.

W Stoczni nadal trwała dyskusja i spory dotyczące treści postulatów.
Pierwsze skrzypce grał nieznany mi Bałuka. Postulaty, nad którymi się spierali były nam znane, a wiele z nich były dosłownie nasze.

Za płotem znowu zatrzymał się samochód dostawczy z prowiantem dla Ośrodka.
Teraz dokładnie wiedziałem, jaki był mechanizm tej dostawy.
Mój pracownik, mgr Mietek Niechciał, zadzwonił do swojej żony, że będziemy strajkować i prosił o pomoc w zaopatrzeniu. 
Pani Niechciał  (kierowniczka Kasyna Wojskowego) nie wiedziała tylko, jak duży jest ten Ośrodek, w którym pracuje jej mąż i dlatego była taka obfitość jedzenia.
Komitet Strajkowy obradował prawie nieprzerwanie.
Mnie dyrektor powierzył funkcję rzecznika. Pisałem sprawozdania, odpowiadałem na pytania ludziom z zewnątrz ( takim, których do mnie kierował Dyrektor).
Zbierałem wiadomości od kierowników, które dotyczyły nastrojów i problemów oraz pytań.
Roboty miałem dużo, ale nie była zbyt odpowiedzialna i stresująca.
Podczas jednej z narad Komitetu, strażnik przyprowadził kierowcę dużej ciężarówki, którą zaparkował przed bramą wjazdową. Przyjezdny tłumaczył, że on całkowicie solidaryzuje się ze strajkującymi, ale on musi wracać do Szydłowca i prosi o wyładowanie zamówionych przez POLMO marmurów. Dyrektor osłupiał i powiada.
– Człowieku, czy ty nie widzisz, co się tutaj dzieje? Żadnych marmurów nie będziemy teraz przyjmować. Wracaj i powiedz swoim… Nie dokończył, bo szef związków przypomniał dyrektorowi, że to on sam (dyrektor) kazał zamówić marmury, na remont klatki schodowej w budynku administracyjnym.
Marmury zostały przyjęte i wyładowane przez ochotników.
Kierowcę z Szydłowca nakarmiono i wypuszczono z fabryki (upierał się, że musi wracać).
Nie dojechał na czas do Szydłowca. Kilka dni po strajku był poszukiwany przez zakład macierzysty.  Gdzie był? Nie wiadomo!

Byłem w Ośrodku i przygotowywałem kolejne sprawozdanie. Tym razem dla Zjednoczenia(ZPMot).   
Kolega Kluska- przewodniczący kółka filatelistycznego, przyniósł mi strajkowy znaczek pocztowy, którego współtwórcą wzoru byłem i ja.   Wydrukowaliśmy kilkanaście sztuk i rozdaliśmy filatelistom. Wysłaliśmy także i my listy do domu z tymi znaczkami.
Mojego żona nie otrzymała, ale kilka listów ze stemplem datownika doszło. Ci mieli szczęście. Znaczki chowaliśmy później głęboko.
 
Nie wiem, kiedy usnąłem w fotelu, a tu ktoś mnie zaczął szarpać za ramię. To był Zbyszek, przyszedł mi powiedzieć, że chyba już jest po strajku, bo wybrali Gierka.  Zaczęliśmy się cieszyć jak dzieci.

Stary (dyrektor) zwołał kolejne zebranie. Widziałem, że dyrektor był uśmiechnięty, ale oczy mówiły, że jest bardzo zmęczony.
Każdy z nas był nieogolony i nieapetyczny.
W Szczecinie  porozumienie podpisały strony 20 grudnia 1970 i strajk odwołali. 

Szczęśliwi jechaliśmy do domów.
 Zapanowała zupełnie inna atmosfera, zaczęliśmy jakby od nowa żyć i myśleć o świętach. 
W domu witali mnie, jakbym po wielu latach nagle powrócił z dalekiej podróży. Najwięcej hałasu robiła psina.
Po kąpieli i przebraniu się zasiedliśmy do wspólnego obiadu. Było świątecznie i uroczyście.
Zobaczymy - pomyślałem, co przyniesie jutro? Telewizja i radio mówiły tylko o tym, kto jest pierwszym i tak dalej.
Dzieci ciągle zadawały pytanie.
 Co to znaczy strajk okupacyjny?  Mały Jarek kojarzył to z okupacją wroga.
Nadeszła noc. W mieście było cicho jak na wsi. Dziwne to uczucie. Słychać było tylko kroki patroli milicyjnych i szczekanie psów. Obowiązywała godzina milicyjna.
Nagle usłyszeliśmy, że ktoś biegnie, a za nim biegną milicjanci i krzyczą: STÓJ!! STÓJ! 
Przestali biec naprzeciwko naszej kamienicy.
– On gdzieś tutaj się zadekował - powtarzali, jeden przez drugiego. 
Przez dłuższą chwilę trwały poszukiwania. Nareszcie odeszli.
– Dobrze, że go nie złapali - powiedzieliśmy niemal jednocześnie z żoną.
Następnego dnia pojechałem do pracy i od razu zabrałem się za przerwane założenia do projektu Ośrodka Obliczeniowego.

– Będę musiał jeszcze przed końcem roku, być z tymi papierami w Warszawie - pomyślałem.

W Warszawie powitali mnie słowami:
– Witaj Rewolucjonisto. Jak to jest strajkować? Opowiadaj jak to wszystko wyglądało? Podobno Komitet doszczętnie spłoną i nawet Komenda Wojewódzka Milicji, Rada Miejska i Związki Zawodowe. Czy to prawda, że setki ludzi zginęło? Opowiadaj!
Miałem dowód, że plotka jest stugębna. Opowiedziałem tylko to, co sam przeżyłem, widziałem lub słyszałem.
Sprawę w Warszawie załatwiłem szybko i wróciłem do Szczecina.
Tutaj czekało na mnie następne wyzwanie, którego absolutnie się nie spodziewałem. 
Dyrektor polecił mi przewodniczyć grupie pracowników (robotnicy, szef związku zawodowego – Staszak, i chyba Napieralski – przewodniczący ZMS, którzy będą brać udział w spotkaniu z przedstawicielami prasy zachodniej.
– Będą tam padały pytania, na które trzeba będzie odpowiadać – powiedział dyrektor.
– Na Boga Szefie - ja mam to robić? To prawda, że oficjalnym przewodniczący Komitetu Strajkowego był pan Kolec, ale w rzeczywistości to pan kierował strajkiem, a ja byłem tylko do pomocy panu.
– Poradzi pan sobie – usłyszałem. Oni nie chcą rozmawiać ze mną, dyrektorem, a Kolec nie może. Pan to rozumie!

Tak zwany briefing odbył się w klubie  (Le Figaro, Avanti i Der Spiegel) przybył jakiś nieznajomy starszy, łysy pan i oznajmił, że on będzie tłumaczem i mamy mówić wyłącznie po polsku.
Z ŁYSYM przybyło jeszcze dwóch, którzy usiedli z tyłu. Na początku braliśmy ich za dziennikarzy.      
– Odpowiadać powinni tylko ci, którym będą zadawane pytania, powiedział Łysy.
Zaprotestowałem i powiedziałem, że od tego, kto będzie odpowiadał, to ja tu jestem. Mam takie polecenia od Dyrektora i Szefa strajku w fabryce.
Widać było, że pan miał inne instrukcje, ale nie sprzeczał się ze mną, a gościom wyjaśniał, że krótka rozmowa ze mną to tylko ustalenia organizacyjne.
Korespondenci zadawali wiele pytań na temat strajku. Stale zwracali uwagę na formę strajku i koniecznie chcieli usłyszeć, że był to strajk polityczny. Pytali jak oceniamy wybór Gierka na I Sekretarza Partii? Jaki mamy stosunek do okresu Gomułki? Jaką widzimy kolejność (wg ważności) ludzi wybranych do Biura Politycznego? Co szczególnego wydarzyło się w fabryce podczas strajku? Czy jesteśmy zadowoleni z przyjętych postulatów? Pytań było wiele. Za wiele.
Szybko porozumiałem się z moimi kolegami i ustaliśmy sygnały. Na proste, oczywiste pytania odpowiadał zagadnięty.
Trudniejsze pozostawiał mnie. Zdawałem sobie sprawę z powagi odpowiedzialności za wypowiedź.
Przyjąłem konwencję: półserio – półżartem.
– Nie jestem ani politykiem, ani nie mam takiego przygotowania, abym mógł być dyplomatą – pomyślałem. Moje wypowiedzi muszą być wyważone.  
Na początek wybrałem pytanie dotyczące uszeregowania ważności osób w Biurze Politycznym.
Powiedziałem, że u nas panują inne niż w Chinach zasady i dla nas wszyscy są równi.
Dziennikarze nie dawali za wygraną i zaczęli naciskać na mnie abym dokonał oceny, i tutaj dotknęli spraw państwowych. Odpowiedziałem, że pytanie kierowane jest do niewłaściwej osoby. To pytanie mogą zadać w Warszawie w Rządzie, albo w KC PZPR.
Dziennikarz AVANTI zapewniał mnie, że jest socjalistą i dla niego strajk to nie pierwszyzna i on zna strajki polityczne i ekonomiczne. On chce jasnej odpowiedzi, jaki strajk był u nas?  Zapytałem, go czy wchodząc do fabryki, dobrze się rozejrzał?
Skinął głową na tak. Wtedy mu odpowiedziałem.
– Do tej pory wisi tam ten napis. 
Na zakończenie poprosili mnie abym pokazał im fabrykę. Byłem i na to przygotowany, bo dyrektor mnie do tego upoważnił. Pokazałem im tylko to, co sam uważałem za stosowne. Wydziały mechaniczne i montaż zrobiły na nich takie wrażenie, że korespondent Der Spiegel zapytał:  
– Dlaczego wyście strajkowali? Widziałem wiele fabryk w Niemczech i innych krajach Zachodu i widzę, że wy w niczym im nie ustępujecie. Przeciwnie, to tamte fabryki powinny się od was  uczyć. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Podziękowałem za miłe słowa i pożegnałem delegację. A w duchu sobie pomyślałem..... Dokładne sprawozdanie z tego spotkania złożyłem mojemu Dyrektorowi.

Po paru tygodniach zostałem poproszony do gabinetu Dyrektora. Był tam człowiek, który ze mną się przywitał i mi się przedstawił, ale nie zapamiętałem nazwiska (szkoda!). 
Najpierw zaczął od tego, że on czytał wszystkie artykuły w Der Spiegel i Le Figaro i z wieloma moimi odpowiedziami on osobiście się nie zgadza lub mógłby z nimi polemizować, ale wy – użył tego zwrotu – jesteście jeszcze młodzi i to się zdarza, więc wszystko jest w porządku.
Na zakończenie powiedział mi, że stałem się sławnym na Zachodzie.
Nie wiem, na czym polegała moja sława? Nie autoryzowałem żadnego artykułu i nie czytałem tych gazet.


Byłem wtedy i jestem nadal przekonany, że Dyrektorowi Bogusławowi Prugarowi ówcześni pracownicy POLMO zawdzięczają to, że nikt nie ucierpiał podczas tych kilku dni strajku w Szczecinie.
Bardzo roztropnie postąpił dyrektor, że przepędził prowokacyjny szpaler wojska lub milicji w wojskowych uniformach sprzed wejścia głównego i kazał zamknąć bramy fabryki.
Swoim natychmiastowym działaniem zapobiegł spontanicznemu chaosowi, który mógł wyprowadzić ludzi na ulicę.
Nikt nie mógł wówczas gwarantować, że nikomu nic by się nie stało! Fabrykę od Śródmieścia dzielił ponad trzy kilometrowy odcinek miasta, w słabo zabudowanej przestrzeni i przy doskonałych warunków do całkowitej pacyfikacji protestujących.
Jestem przekonany, że Bogusław Prugar- Ketling zasługuje na wspaniałą pamięć o nim!

Starałem się opisać - grudzień 70 jak najdokładniej z mojego miejsca obserwacji.
Dla mnie ten zryw był i jest daleko bliższy od - sierpnia 80, ponieważ byłem jakby w jego środku. No, może w malutkim środeczku. I jeszcze jedno. Podczas wydarzeń grudniowych byłem członkiem dużej załogi (około 2300 osób), natomiast podczas strajku 1980 kierowałem malutkim zespołem (COiD- Centralny Ośrodek Informatyki Drogownictwa) w centrum miasta, na zapleczu domów mieszkalnych i gdyby nie dalekopis, który nie przestawał terkotać, o strajkach nie wiedzielibyśmy wiele.
Informacje radiowe i telewizyjne były całkowicie przeprane.

 

Czytany 2073 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 21 stycznia 2020 15:22
Zaloguj się, by skomentować