środa, 09 listopada 2011 15:13

HYDROMA cz.2 - Z dyplomacją na bakier

Napisane przez Mieczysław Walków

Pierwsze starcie w Warszawie. 
Była połowa miesiąca października 1973 roku, a mój dziesiąty dzień pracy w „HYDROMIE”. Przyjechałem do Warszawy, do  Zjednoczenia "BUMAR" na naradę dyrektorów, która miała się rozpocząć o godzinie dziesiątej rano. Po chwili dowiedziałem się, że narada odbędzie się dopiero o 13 minut 20. O tej zmianie powiadomiła zebranych sekretarka dyrektora. Dla mnie sam fakt przesuwania terminów, był nowym doświadczeniem. Czegoś podobnego nie było w poprzedniej organizacji przemysłu. Tam wszystko grało jak w zegarku. Ponieważ byłem nowym członkiem kolegium dyrektorskiego, to siłą rzeczy każdy mi się przyglądał i zagadywał. Na chwilę zostałem zawołany przez jednego z dyrektorów Zjednoczenia - inż. E. Niemyta do jego gabinetu. Zapytał mnie jak mi idzie... Jakie mam problemy, w których mógłby mi pomóc, już go nie interesowały. Zrozumiałem, że od rozwiązań byłem ja - dyrektor, którego on sam osobiście  wprowadził na stołek. Później, aby się nie nudzić poszedłem na spacer po Starym Mieście.

Tuż przed naradą usiadłem skromnie przy końcu stołu. Dyrektor do spraw technicznych mgr inż. Sylwester Tyndzik - prowadzący zebranie - poprosił, abym usiadł na miejscu dyrektora HYDROMY. 
- Okazuje się, że tutaj każdy ma swoje miejsce – zanotowałem w myśli. 
Po raz pierwszy byłem na naradzie, na której wszyscy mówili jednym głosem, czyli jednocześnie. Zapisałem, że zebranie przypomina trochę sabat czarownic, albo rejwach na żydowskim jarmarku koni. 

Każdy dyrektor wyrobu finalnego zgłaszał pretensje do wykonawców podzespołów. Najbardziej atakowano  "Hydromę " w Szczecinie. 

Do HYDROMY przyssał się jakiś naczelnik wydziału zjednoczenia, który niemal wymyślał mi, jako dyrektorowi, że nadaję się jedynie do lamusa. Nie wiedziałem, kim jest ów naczelnik i jakim jest człowiekiem? Gdybym wiedział z pewnością przemilczałbym albo nieco łagodniej wytłumaczyłbym jemu, że nie uchodzi gromić tego, który dopiero przyszedł naprawiać Fabrykę Urządzeń Budowlanych w Szczecinie. Czarodziejem nie byłem i w ciągu dziesięciu dni nie mogłem nadrobić wieloletnich zaniedbań , w których i zjednoczenie uczestniczyło. I dlatego ,trochę sobie z niego pokpiłem..., że nie zna realiów produkcyjnych, że.... potrzebuję spokoju i czasu, żeby poprawić sytuację produkcyjną, i że oczekuję od niego: nie wytycznych technicznych, ale partnerskiego współdziałania. Same nakazy i groźby (bo zaczął mi grozić natychmiastowym odwołaniem) produkcji nie dadzą. Na zakończenie mojego monologu dodałem iż zdążyłem się zorientować, że w Hydromie jest źle z powodu braku działania samego Zjednoczenia. Zjednoczenie nie załatwiło: i tutaj wymieniłem kilka ważnych spraw, które, jak się okazało, były w gestii tego pana naczelnika.
Najważniejszym problemem był przydział dewiz na zakup uszczelnień i zakup narzędzi specjalnych.
Poza tym – powiedziałem – narada powinna być naradą konstruktywną, bo tylko taka pozwoli rozwiązać narosłe problemy. Czcza połajanka, którą pan naczelnik serwuje, nigdy nie pomoże rozwiązać nabrzmiałych problemów. 
Wszyscy słuchali w milczeniu i czekali na reakcję. Niektórzy tłumili śmiech patrząc na bladego, czerwonego i zsiniałego naczelnika inż. Bramorskiego, który już się do mnie nie odezwał słowem.
Dopiero później zrozumiałem jak byłem nieostrożnym, głupim i naiwnym bez krztyny dyplomacji.
Niemal z marszu napytałem sobie dozgonnego wroga.
 A, że był to wróg bardzo mocny i bezwzględny, miałem się przekonać później, kiedy się mocno napracowałem i coś osiągnąłem.

Przywieziony przeze mnie zeszyt z danymi był dobrym źródłem informacji i nie musiałem szukać po papierach, aby odpowiadać na  zadawane pytania. Odpowiadałem natychmiast. A poza tym miałem dobrą pamięć do cyfr, i to mi dodatkowo pomagało. 
Inni patrzyli i byli zaskoczeni, że tak szybko i konkretnie cytuję liczby i procenty.

Z narady wyciągnąłem jakieś wnioski dla siebie, a czy były wystarczające, pokaże czas.  Poznałem kilku dyrektorów kierujących zakładami pracy w tej organizacji. Jednym z nich był dyrektor (spotkamy się znowu później w innej organizacji przemysłowej, ale nazwiska nie pamiętam dokładnie) z Torunia, który kierował zakładem, któremu mieliśmy przekazać produkcję HDS -3 (Hydrauliczny Dźwig Samochodowy).

Do odjazdu pociągu (przed północą) miałem kilka minut czasu i mogłem zamienić kilka słów z Dyrektorem Naczelnym B. Perkowskim. Koniecznie chciał ze mną rozmawiać.
Siedząc w jego gabinecie powiedziałem panu Perkowskiemu, że każdy jego przyjazd do Szczecina będzie dla niego niezręczny i obawiam się, że on sam będzie fabrykę w Szczecinie omijał wielkim łukiem.
– Dlaczego pan tak sądzi? – zapytał mocno zaciekawiony
– Dużo pan obiecywał załodze Hydromy, i dotychczas nie zrealizował.
– Co takiego obiecałem, i kiedy?
– Obiecał pan rozwój fabryki, nowe inwestycje budowlane, zakup nowych maszyn, a najważniejszą obiecanką był dom mieszkalny dla załogi. Było to w grudniu 1970 - dodałem
– Tak? Co, pan powie? Chyba byłem pijany. Nie przypominam sobie tego. Nie mam tego na piśmie.
– Prawda. Niczego nie spisywano, ale nagrywano.
– Ma pan to nagranie?
– Mam. Powiedziałem po dłuższej chwili, aby wyglądało bardziej prawdopodobnie, że posiadam nagranie.
– Kiedy tak, to dom będzie, bo rozwój fabryki być musi. Bez HYDROMY nie możemy rozwijać maszyn budowlanych.
Uścisnęliśmy sobie prawice i szykowałem się do odejścia, otwierałem już drzwi i wtedy usłyszałem jakby mimochodem powiedziane:
–Taśmę kiedyś odsłucham. Dobrze?

Następnego dnia rano (zaraz po powrocie z Warszawy) poprosiłem aktyw na naradę. Podzieliłem się wiadomościami z kolegium i wydałem polecenia dotyczące przygotowania fabryki do przekazania produkcji HDS-3 do Torunia.
– Za kilka dni przyjadą do nas pracownicy toruńskiego zakładu pracy na naukę produkcji, montażu i odbioru żurawików. Decyzję o przekazaniu produkcji podjęło Zjednoczenie na naradzie z której wracam – oznajmiłem.

Jak ma wyglądać przemieszczenie produkcji do innego podmiotu produkcyjnego?- wiedziałem doskonale. Z tym problemem lepiej nie mogli trafić.
Byłem w tej dziedzinie specjalistą i to niemałego formatu. W POLMO przemieszczałem znacznie większą produkcję z FSC Starachowice. I dlatego od razu uzbroiłem swoich ludzi w odpowiednie wytyczne, jak mają postępować w takim przypadku.
W bardzo krótkim czasie byliśmy przygotowani do przekazania: dokumentacji, oprzyrządowania, narzędzi, maszyn, materiałów i wszelkich cesji oraz wszelkich instrukcji dotyczących uruchomienia produkcji dźwigów w Toruniu.
Sami przystąpiliśmy do produkcji zwiększonej ilości elementów, na okres rozruchu w nowych warunkach, i czekaliśmy na odzew i zryw Torunia jako nowego producenta. - Co się potem działo? - opowiem później.

Szef produkcji zameldował mi, że plan jest do zrobienia, a nawet można się pokusić na lekkie przekroczenie i zaproponował zmiany organizacyjne w tym limitowanie materiałów. 

- Zaczynają myśleć – zapisałem. To dobry sygnał. Teraz muszę zwrócić ich uwagę na sposób wytwarzania, a szczególnie na sposób wykonywania końcówek, nakrętek i tłoczysk. Obecna fabryka wiórów nie daje mi spokoju. Kiedy rozwiążę ten problem - myślałem, produkcja natychmiast skoczy do góry. Byłem przekonany, że ta góra wiórów, jest najważniejszym hamulcem ilości produkowanych wyrobów.
Poprosiłem do siebie kierownika działu zaopatrzenia – Gawlika i zapytałem, czy nadal ma dobre wejścia w kuźni Ustroń i w odlewni staliwa w Ozimku?
Po chwili zastanowienia się powiedział, że ma tam dobre układy i przyjaciół. Poleciłem, aby wziął rysunki konstrukcyjne: końcówek, nakrętek i tłoczysk i pojechał w Polskę, zrobił rozeznanie, kto by nam robił tzw. przygotówki, czyli materiały wyjściowe? Do dyspozycji dałem mu młodego dobrze zapowiadającego się mgr inż. Wiesława Piotrowskiego do pomocy technicznej.
Pan Gawlik, jako były pracownik POLMO w lot pojął, o co mi chodzi.

Postanowiłem po raz kolejny porozmawiać z moimi zastępcami.
Zastępca do spraw technicznych moim zdaniem był do wymiany. Dobry inżynier i dobry człowiek, ale na to stanowisko nie nadawał się absolutnie. Sam to wyczuwał i było mu z tym źle pracować. Męczył się i patrząc mi w oczy niemal prosił, abym go z tego obowiązku zwolnił.
Zastępcą do spraw ekonomicznych była kobieta. Byłem nawet zadowolony, ale ona była całkowicie zagubiona. Takiego tempa i takich wymagań, jakie przed nią postawiłem, prostu nie znosiła. Widziałem, że najprawdopodobniej nie śpi po nocach i zaproponowałem jej wypoczynek. Ona to wzięła za wypowiedzenie stanowiska i po paru dniach przyniosła prośbę o odejście z fabryki na zasadzie porozumienia między firmami. Nie chciała stracić dodatku za wysługę. Zgodziłem się i rozstaliśmy się w pokojowej i przyjaznej atmosferze.
Na jej miejsce przyjąłem mojego kolegę i zastępcę z POLMO, mgr Zbigniewa Kołodziejczyka. Jemu ufałem i wiedziałem, że umie pracować w trudnych warunkach.

Jeszcze tego samego dnia, pod koniec zmiany, do fabryki, jak bomba, wpadł naczelnik obrony cywilnej p. G. ze Zjednoczenia BUMAR i oświadczył, że od jutra będzie on prowadził trzy dniowe szkolenie Obrony Cywilnej, i jest to szkolenie obligatoryjne! - Oczywiście szkolenie nie będzie przeszkadzać w produkcji –zapewniał, ale wszyscy kierownicy, no i pan - panie dyrektorze, musicie brać czynny udział w szkoleniu. Tak jakby to było przed dniem wybuchu wojny nazajutrz.
– Cholera – kiedy to się skończy?– warknąłem pod nosem. Co kilka dni mam coś, co mnie rozprasza i wyraźnie przeszkadza! 
–Teraz, pod koniec roku ćwiczenia OC? Zwariował człowiek? Niechby to robił w innym zakładzie. Akurat musiał gnać, aż do Szczecina?
Nie wiedziałem, że był to wynik mojego starcia się  z naczelnikiem Bramorskim, na naradzie w Zjednoczeniu.
O tym, że był nasłany, dowiedziałem się zupełnie przypadkowo dopiero w 1975 roku. Było nawet zabawnie i wówczas uśmiałem się jak norka, a ten z którego żartował mój pryncypał, znowu był na przemian, blady, czerwony, purpurowy i zaprzeczał, że to była jego sprawka. 

Następnego dnia od rana trwały ćwiczenia wg procedur OC. Zespoły ćwiczyły doskonale i nawet moja ocena była bardzo dobra. Naczelnik nie mógł wyjść z podziwu. Zakładowy szef Obrony Cywilnej i spraw wojskowych p. S. był majorem LWP w stanie spoczynku i swoje obowiązki traktował bardzo poważnie. Sam będąc bardzo pracowitym człowiekiem. Była to absolutna rzadkość.
Osobiście byłem cały czas  zajęty i ćwiczeniami i osobą naczelnika, i nie miałem sposobności porozmawiać z lekarzem zakładowym. Wyjaśnię, że na terenie fabryki był zakład medycyny pracy i dlatego mieliśmy lekarza tejże medycyny i kilka pielęgniarek częściowo na naszych etatach, chociaż służyliśmy innym zakładom pracy.
Z lekarzem chciałem przedyskutować problem wielkiej absencji chorobowej pracowników. Sięgała ona w niektórych okresach nawet dwadzieścia kilka procent.
W dniu następnym, prowadzący ćwiczenia zarządził alarm ćwiczebny o godz. 4:30. I znowu cały dzień trwały ćwiczenia połączone z zabezpieczaniem załogi, noszeniem rannych, dezaktywacją sprzętu i temu podobne oraz omawianiem każdego etapu. Czyli oceną i pokazywaniem niedociągnięć. Wskazywaniem, że w tych miejscach należy na przyszłość coś poprawić.
Najgorzej wypadł mój Gawlik. Akurat wrócił z objazdu w roli mojego emisariusza i nie był do ćwiczeń przygotowany duchowo.
Zapewniałem naczelnika, że wyciągnę odpowiednie konsekwencje, ale w duchu Gawlikowi całkowicie odpuszczałem. Gawlik załatwił więcej, niż warte było to całe przygotowanie do wojny. Zresztą, co to za porównania?!
Pod koniec dnia odpowiednie grupy ćwiczyły, nadzorował nasz major i naczelnik, a ja mogłem załatwiać sprawy liczące się dla fabryki.

Na naradzie z pionem technicznym omawialiśmy konieczność wprowadzania zmian technologicznych, bo 
 Gawlik ulokował kilkanaście elementów w kuźni Ustroń i kilka w odlewni staliwa w Ozimku.  Pan Gawlik uzgodnił, że próbne odkuwki i odlewy będą wykonane za miesiąc i do tego czasu należało przygotować technologię i oprzyrządowanie, aby z marszu poddawać je obróbce. Byłem niemal uradowany, że zaczęła się nowa era w Hydromie.
 Z ciekawą inicjatywą wystąpiły: Rada Pracownicza i Związki Zawodowe. Przyniesiono mi listę 100 osób,  które wyraziły chęć dodatkowej pracy, w ramach czynu, na rzecz nadrabiania zaległości produkcyjnych.

Trzeciego dnia ćwiczeń Obrony Cywilnej, Naczelnik G. w godzinach rannych podsumowywał ćwiczenia w FUB HYDROMA. Był bardzo zadowolony z wyników ćwiczeń, które wg jego oceny zasługiwały na wynik dobry. W Zjednoczeniu, znaczyło to, że wypadliśmy bardzo dobrze. On nam dziękował i życzył, abyśmy we wszystkim, a przede wszystkim w produkcji i rozwoju fabryki odnosili takie zwycięstwa.
Naczelnik G. od OC był dobrze przyjmowany w naszym gronie. Bywaliśmy z nim na obiadach i kolacjach i rano został ugoszczony porządnym śniadanie. Pan major spisał się na piątkę.
 
W tym miejscu opowiadania, przypomniał mi się epizod z kontroli w fabryce motocykli JUNAK. Mój szef był na urlopie i ja go zastępowałem. Normy nie były moją domeną. Byłem od techniki, ale w tym przypadku nie miałem wyjścia.
Kontrolerem był człowiek, który w zjednoczeniu motoryzacyjnym uchodził za wrednego, oschłego i nieprzystępnego faceta.

Zawsze w każdym, nawet najlepiej zorganizowanym zakładzie pracy, można znaleźć coś, co odpowiednio naświetlone może uzasadniać ocenę bardzo negatywną.
Przyjąłem zasadę, że tylko kontroler ma rację, i jego uwagi dotyczące niedociągnięć, nawet nieistotne powinny być natychmiast naprawiane i przedkładane jemu do wglądu i akceptacji.

Z biegiem czasu (był kilka dni), a zajął mi biurko i pokój, stawał się człowiekiem bardziej pogodnym i skorym do wymiany poglądów. Oczywiście na początku poleciłem jednej z pracownic, aby dbała o jego żołądek. On, zawsze miał na biurku kanapki i herbatę, czasem nawet kawę, dzięki temu, że moja żona pracowała w delikatesach.
Kontrolujący napisał sążnisty protokół kontroli na brudno i zawołał mnie abym posłuchał treści, ewentualnie wniósł swoje poprawki albo zastrzeżenia, jeżeli gdzieś oceniał nas niesprawiedliwie.
Robiąc skromną minę wysłuchałem sprawozdania, a szczególnie wniosków.
Wnioski, były moim zdaniem słuszne i dotyczyły jedynie retuszu w dokumentacji technologicznej.

Z jakąś jedną opinią nie zgadzałem się i proponowałem, aby to zapisał inaczej.
 – Będzie to samo, ale mniej ostro – zaproponowałem. Zgodził się od razu i poprawił.
W takiej formie dałem sprawozdanie z kontroli maszynistce do przepisania na czysto. My w tym czasie, przy kawie, ciastkach oraz winiaku, wymienialiśmy poglądy. 
Nagle z tematyki czysto zawodowej przeszedł kontroler do rozmowy luźnej, nacechowanej oceną ludzi i sytuacji w obecnej rzeczywistości, nie dotykając polityki.
Powiedział, że chyba orientuję się, że on pochodzi z „tych”, i pokazał ręką. – Widać to na odległość – powiedział, patrząc na mnie wnikliwie z uśmiechem. Pan, jak wiem jesteś z Kresów, wobec tego masz pan większe wyczucie w poznawaniu "nas" niż inni, bo tam na wschodzie  było nas dużo. 
Powiedziałem, że dla mnie każdy człowiek jest tylko człowiekiem i nie dokonuję podziałów rasowych. Roześmiał się i powiada:
– Skoro tak, to opowiem panu anegdotę: - Wie pan, że „nas” chrzczą scyzorykiem. Tak robi każdy Rabin, ale i u nas obowiązuje porządek, sprawozdawczość i... kontrola! Z tych napletków klei się małego, z małych większego, z większych wielkiego i na końcu z wielkich ogromnego ku...sa.
I takiego później wysyłają do pana na kontrolę! - dodał z głośnym cha, cha, cha!
Nie śmiałem się, bo nie wypadało, a on zanosił się od śmiechu i powtarzał:
–Takiego wielkiego ch…. wysyłają do takich jak pan, aby kontrolowali. I nadal śmiał się do rozpuku!

Zawsze, kiedy byłem w Warszawie w Zjednoczeniu, mogłem pójść do niego na kawę i pogaduszki. Stale częstował mnie szmoncesami z górnej półki. I jak tu wierzyć powszechnym opiniom?!

 Wracajmy do fabryki.Tego samego dnia, po raz pierwszy zostałem zaproszony na zebranie partyjne. Zobaczyłem, kto jest w partii i mogłem sobie pozwolić na uwagi do towarzyszy, od których wiele zależało w fabryce. Później mówili, że mam ich wszystkich na widelcu. Na zebraniu był także tow. Prasał – palacz kotłowy i mistrz, szef  kotłowni. On, jako robotnik dawał wszystkim członkom partii do wiwatu.
Nie ominął nawet sekretarza, który odpowiadał za swój służbowy wycinek pracy.
– Na tym polegać będzie jego pomoc? – Pomyślałem! On będzie ich sumieniem? (o nim wspominałem wcześniej, kiedy mi proponował pomoc).
Na terenie fabryki było coraz czyściej i milej. Zaczynali dbać o stanowiska pracy.
Mniej ludzi biegało po terenie, jak wolne elektrony. Nie widziałem brudasów. W magazynie zaczynały królować wywieszki z określeniem rodzaju i wymiarów materiałów. 
Brawo! Coś się dzieje – zapisałem.
Zbyszek Kołodziejczyk uzgodnił współpracę z gł. księgowym.
Lekarz zameldował, że chyba znalazł przyczynę częstych zachorowań i przedstawił mi wnioski.
Wg niego trzeba będzie wydać trochę pieniędzy, ale to się opłaci.

Niemal wszędzie widziałem postęp w pracy.... za wyjątkiem. Okazało się, że największe opory były w TT i TK (technolog i konstruktor). Działy te zalegały z pracami. Wyglądało jakby strajkowały. Jutro - przyrzekłem sobie - kierownicy inżynierowie, S. i K. będą u mnie na dywaniku. Nie pozwolę, aby ktokolwiek hamował pracę w fabryce!

Długo później rozmawialiśmy z inż.Dziurą, analizując pracę jemu podległego pionu technicznego. Zaproponowałem jemu pewien wybór: albo pracujemy razem i to ciężko, albo on będzie musiał złożyć prośbę o przeniesienie na inne stanowisko. Krzywdy nie chciałem mu robić i odwoływać z przekreśleniem pracy w fabryce. Wiedziałem, że przedtem pracował, jako konstruktor i miał dobre wyniki. Inż.D. poprosił mnie, abym go zagospodarował w dziale konstrukcyjnym. Uzasadniał tym, że podniosłem tak wysoko poprzeczkę, że on nie potrafiłby jej przeskoczyć. Nie będzie miał pretensji, że straci stanowisko zastępcy dyrektora, i myśli, że pracując gdzieś indziej będzie się starał, abym był z niego zadowolony. Odpowiednie podanie złożył niezwłocznie. 

W fabryce mieliśmy kilku stypendystów – młodych inżynierów po Politechnice Szczecińskiej, szczególnie po Wydziale Mechanicznym. Wszyscy magistrowie inżynierowie: Płachciński, Piotrowski, Romaniuk i Kuczyński. Z nich będą kiedyś kandydaci do takiej pracy, ale teraz jeszcze za wcześnie – zanotowałem. Wpierw muszą wziąć się do pracy i zdobywać doświadczenie!
 Obecnie mam tylko dwóch kandydatów, no może trzech, na stanowisko gł. inżyniera – pomyślałem, ale żadnego nie znam na tyle, aby jemu zaproponować to stanowisko.
Najpoważniejszym kandydatem na zastępcę do spraw technicznych, wg mnie był – mgr inż. Władysław Fenczak.
Decyzję podejmę później – powiedziałem sobie. Na razie obecny musi zakończyć to, co rozpoczął.

Wyjaśnię, że stypendyści w tamtych czasach to byli tacy absolwenci szkół wyższych, którzy na jakiś czas  (chyba rok) przed obroną pracy mieli stypendium z zakładu pracy i zapewnienie, że będą zatrudnieni. To była taka forma dawnego nakazu pracy, tylko, że zaczynała się wcześniej i były już z niej jakieś korzyści podczas studiów w postaci pieniędzy. Wszystko inne było takie same. Zakłady pracy- bogatsze mogły oferować lepsze stanowiska, a więc lepsze zarobki, mieszkania, przydziały samochodów itp. FUB Hydroma póki co, mogła tylko zatrudnić.

 

Czytany 1935 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 21 stycznia 2020 17:18
Zaloguj się, by skomentować